Cała rzeka, ba morze, turystów sunie tu klimatyzowanymi vanami z przyciemnianymi szybami, przesiadają się na łódki, odstoją swoje w kolejce, przepłyną podziemną rzeką i wracają, skąd przyjechali. Miejscowość, malutkie urocze Sabang odżywa na czas ich przyjazdu, puchnie do niewyobrażalnych rozmiarów, handluje czym popadnie, pichci czego złaknione turystyczne podniebienia zapragną. I tyle. I następuje mile widziana cisza. Sabang, malutkie miasteczko zachodniego wybrzeża filipińskiej wyspy Palawan, wraca do swojego spokojnego, niczym nie zmąconego rytmu życia. Rybacy wypływają w morze, restauracyjki świecą pustkami, garstka turystów, którzy się tu ostali zażywa kąpieli w morzu, ewentualnie wyleguje się na rozgrzanym tropikalnym słońcem piasku. I tak codziennie. Okres nalotu niezliczonej rzeszy turystów i rozprężenia po ich wyjeździe. Sprawcą całego zamieszania jest jeden niesamowity obiekt położony na obrzeżach miejscowości, podziemna rzeka (na liście UNESCO), jeden z siedmiu nowych cudów świata. Jeszcze do niedawna, do czasu odkrycia jej odpowiednika w Meksyku, była najdłuższą (ponad 8 km) taką na świecie.
Pisałem o tym miejscu poprzednim razem, będąc bardziej zachwyconym senną atmosferą miejscowości Sabang, niźli jej główną atrakcją. Przyjeżdzając tutaj raz wtóry, bardziej by zaciekawić miejscem towarzyszy podróży niż własne turystyczne żądze, zastanawiałem się nad sensem wizyty w tym miejscu. Ot, myślałem, wyślę ich samych łodziami, a ja w międzyczasie przyjemnie wypocznę na tutejszej plaży. Dobrze, że ostatecznie zdecydowałem się pojechać ku podziemnej rzece. Z perspektywy czasu, z perspektywy drugiej wizyty w podziemnej rzece w Sabang, uważam że to miejsce niesamowite. W tej kwestii, kwestii postrzegania przeze mnie atrakcyjności podziemnej rzeki z Sabang wiele się zmieniło. Kolejny raz uświadamiam sobie, że okoliczności kształtują odczucia. To, tak na marginesie.
Wpływając w czeluście podziemnej rzeki, w ciemne otchłanie jej przepastnych wnętrz, w tę krainę niepewności, z rzadka rozświetlaną lampką przewodnika, wpływa się w świat kompletnie nieznany człowiekowi. Świat jego mrocznych fantazji, niewypowiedzianych głośno słów, świat nieokreślonego strachu. Świat jakże inny od tego, w którym człowiek naturalnie egzystuje. Ta niepewność podnieca, sprawia że człowiek staje się jej ciekawym.
Do Sabang dotarliśmy inaczej niż cała grupa turystów przyjeżdżających podziwiać uroki podziemnej rzeki. Na dachu jeepneya, mojego ulubionego filipińskiego środka transportu.
Pisałem poprzednio o moich przemyśleniach z dachu filipińskiego jeepney'a, o moim uwielbieniu tego środka transportu, o przewożeniu nim nie tylko ludzi, ale wszystkiego co tylko umysł jest sobie w stanie wyobrazić. Tym razem towarzyszem naszej dwugodzinnej niedoli na dachu filipińskiego jeepneya, były potężne bryły lodu wiezione z fabryki lodu w Puerto Princessa, do którego dotarliśmy porannym lotem z Manili. Nie trzeba nadto bogatej wyobraźni, by uzmysłowić sobie, że ów lód dotarł do docelowego Sabangu w ilościach znacznie mniejszych niż wyruszył. W końcu słońce dokazywało przyjemnymi tropikalnymi temperaturami.
Przeciwnie niż cała grupa turystów, postanowiliśmy tutaj zostać na 2 dni, korzystając z uroków tego jakby nie było pięknego miejsca. By, się nie powtarzać, przytoczę poprzednie wrażenia z tego miejsca. W tej kwestii nic się nie zmieniło. " Sabang w dalszym ciągu opiera się naporowi turystów zorganizowanych, pozostając dla ludzi takich jak ja, szukających autentyczności, spokoju, enklawą nieskażonej cudownej natury. Tutejsza plaża, zadziwiająco szeroka, obrośnięta rzędem strzelistych palm kokosowych musi zachwycić. Kąpiel w cieplutkiej morskiej wodzie, walka ze sporawymi falami podobnież. Aż dziwota, że dysponując takim potencjałem atrakcyjności, miejsce to jest ciągle rzadko odwiedzanym". Całe szczęście, że w tej kwestii też nic się nie zmieniło...