Nikt, kto tego nie doświadczył, nawet nie zdaje sobie sprawy, jak niewyobrażalnie drogocennym przeżyciem dla człowieka ujarzmionego okowami nonsensownego często prawa, może być, banalną mogłaby się wydawać, podróż na dachu autobusu. Zwłaszcza, gdy Twoimi jedynymi towarzyszami są huśtająca się na wszystkie boki butla gazowa, kilka akumulatorów, zepsuty motocykl, bambusowe płotki, zalatujące dawno przeminiętą już świeżością ryby, czasem i inny inwentarz domowy. Fantazja może tu pisać rozmaite scenariusze, a miejscowi na dach autobusu pewnie i tak wrzucą coś, czym kompletnie Cię zaskoczą. Jedna noga bezwładnie spoczywa na koszu mandarynek, druga podtrzymuje huśtającą się w te i z powrotem butlę gazową, baki pełne ropy uwierają w plecy, chwila gapiostwa kosztuje śmignięciem w twarz nisko zwisającymi gałęziami. W krajach ograniczonej fantazji, ograniczonych swobód, zbyt drakońsko biczujących wolność przepisów, czegoś takiego nie doświadczysz. Wypada Ci grzecznie usiąść w fotelu, zapiąć pasy i siedzieć. Na fantazję, przygodę, wiatr na policzkach, nie ma miejsca. Może właśnie dlatego podróż na dachu tutejszego jeepneya, niebywale przyjaznego oku środka transportu na Filipinach, sprawiła mi tyle przyjemności. Jadąc turystycznym vanem, nie poczujesz smrodu spalin, podmuchu wiatru, uwierania w plecy wszelakim możliwym inwentarzem. Kolokwialnie mówiąc, walę to. Jeżeli nie poczujesz tej swobody, nie wiesz że żyjesz, nie zobaczysz codziennego życia tutejszych ludzi, ich udręki i radości. Nie poczujesz, że naprawdę, naprawdę żyjesz.
Do Sabang, miasteczka zachodniego Palawanu przyjechałem głównie po to, by zobaczyć jeden z siedmiu nowych cudów świata, tutejszą podziemną rzekę. Jeszcze do niedawna, do czasu odkrycia jej odpowiednika w Meksyku, była najdłuższą (ponad 8 km) taką na świecie. Niestety na potrzeby turystyki udostępniono jedynie 1,5 km odcinek. I nawet nie ten fakt, wpłynął na to, że wizytę w tym, jakby nie było pięknym miejscu, uznałem za nie co rozczarowującą. Zapewne wróciłbym z wycieczki z rozdziawioną buzią, gdyby nie okoliczność, że podobnie piękną, moim zdaniem nawet bardziej, podziemną rzekę widziałem w Laosie. Tamtejsza Konglor Cave nie dość, że umożliwiała jej rzeczną penetrację na dłuższym kilometrażowo, jak i czasowo, odcinku, to jeszcze biła tutejszą bogactwem form krasowych. Dla mnie jaskinia z Laosu zdecydowanie bardziej pasowałaby do rangi nowożytnego cudu świata. Widać lobby filipińskie miało większą siłę perswazji. W efekcie jaskinia w Sabang przeżywa okres oblężenia, stając się miejscem turystycznej masówki.
Co innego samo miasteczko Sabang, to tylko odskocznia dla tourów zorganizowanych dla turystów w Puerto Princessa. Ot, raptem wpadają na dwie godziny, wizytują podziemną rzekę i już ich nie ma. Dzięki temu samo Sabang w dalszym ciągu opiera się naporowi turysytów zorganizowanych, pozostając dla ludzi takich jak ja, szukających autentyczności, spokoju, enklawą nieskażonej cudownej natury. Tutejsza plaża, zadziwiająco szeroka, obrośnięta rzędem strzelistych palm kokosowych musi zachwycić. Kąpiel w cieplutkiej morskiej wodzie, walka ze sporawymi falami podobnież. Aż dziwota, że dysponując takim potencjałem atrakcyjności, miejsce to jest ciągle rzadko odwiedzanym.
Dwa dni spędzone tutaj minęły zdecydowanie zbyt szybko. Mieszkaliśmy w pięknym bungalowie, w ogrodzie pełnym kwitnących kwaitów, palm. Taplaliśmy się w cieplutkim morzu. Łowiliśmy ryby, tylko dając dowód temu, jak ciężkim jest dla miejscowych uprawianie zawodu rybaka. Nasz wynik, jedna złowiona ryba chluby nam nie przyniósł, radości za to co nie miara. Aż żal było opuszczać to miejsce. Niestety przygoda woła, a czas biegnie za szybko, zdecydowanie za szybko...