Jak już poprzednio pisałem wyspa Palawan dopiero stawia pierwsze kroki, by stać się stałą destynacją dla biznesu turystycznego. Wyspa dopiero niemrawo zwąchuje interes, jaki mogła by czerpać z turystyki. W efekcie wyjście naprzeciw turystycznym potrzebom odbywa się zdecydowanie zbyt wolno. I dobrze. Oby trwało to jak najdłużej. Napływ masowej turystki zmieni to miejsce bezpowrotnie, odzieje z dziewiczych szat. Sprawi, że na pewien sposób przestanie być enklawą oryginalnej, nieskażonej natury, dzikiej, czystej, soczyście zielonej.
Do El Nido, naszej kolejnej palawańskiej destynacji dotarliśmy po żmudnej całodziennej podróży. Trzykrotnie zmienialiśmy środek transportu, podróżując kolejny raz na dachu jeepneya, wygodnym autobusem Roro, wreszcie ostatni odcinek minivanem. Nasza 250 km trasa obfitowała w dziewicze widoki na okoliczne góry, zielone ryżowiska, masę kurzu unoszącego się z kiepskiej jakościowo drogi. Na mnie, osobie przyzwyczajonej do wielu podobnych, azjatyckich widoków często, jak w Laosie, Birmie, na Sumatrze, zdecydowanie bardziej spektakularnych, nie zrobiła wrażenia. Mijaliśmy miasteczka nazwą przypominające o swej hiszpańskiej, kolonialnej przeszłości (Salvation, Roxas, San Jose).
Podobnie zresztą jak i El Nido, baza wypadowa ku eksploracji okolicznego, przepięknego archipelagu wysp Bacuit. Składa się on z 45 mniejszych lub większych wysp, pionowo wyrastających z morza. Tego samego typu wyspy, tzw. limestones, spotkać jeszcze można w słynnej wietnamskiej zatoce Ha Long Bay, tajskim Krabi i jego okolicach oraz chińskim Guillin ( tu nie byłem). Nim branża turystyczna zdała sobie sprawę z atrakcyjności tego miejsca, miasteczko żyło z rybołówstwa oraz zbieractwa jaskółczych gniazd (z hiszpańskiego nido). Obecnie, od kilku lat nabiera statusu jednej z wiodących azjatyckich destynacji turystycznych. Ze swoimi cudownymi, ciągle dziewiczymi plażami, pięknymi bazaltowymi klifami, tropikalnym morzem, okoliczną dżunglą jak najbardziej wypełnia kanony stereotypowego tropikalnego raju. Mnie El Nido ujęło od samego początku, mimo że już kilka podobnych azjatyckich miejsc odwiedziłem. Chyba głównie dzięki swemu małomiasteczkowemu charakterowi, chyba dzięki odpieraniu się pokusom korzyści płynących z masowej turystyki, chyba wreszcie dzięki temu, że trudności w dostaniu się tutaj ciągle czynią to miejsce wolnym od masowej komercji, mało cywilizowanym (brak bankomatów), naturalnie urokliwym. Kilka ulubionych azjatyckich destynacji mam na swojej liście, El Nido niewątpliwie zasługuje w załączenie w ich poczet.
Pierwszy pełny dzień naszego pobytu w El Nido poświęciliśmy na motorkową eksplorację jego okolic. W tym celu udało nam się wypożyczyć całkiem mocny, a niedrogi motocykl o crossowym zawieszeniu, dzięki któremu pokonywanie szutrowych, wyboistych dróg, przy naszym 200 kg obciążeniu, przebiegało nadzwyczaj sprawnie. Odwiedziliśmy okoliczne, przepiękne plaże (Nacpan, Duli, Dagmai), pokonując wielokrotnie przewyższenia, których zwykły motor nie byłby w stanie pokonać. Same plaże, hmmm... Takie, że palce lizać. Jedne z piękniejszych, jakie w życiu widziałem, a gwarantuję, że trochę ich już widziałem. Hen po horyzont ciągnie się łan żółciutkiego, delikatnego piasku, otoczony kilkoma rzędami strzelistych, dumnie wyprostowanych palm. W dodatku dwie ostatnie z tych plaż były pozbawione jakiejkolwiek żywej duszy, sprawiając, że mieliśmy je wyłącznie do własnej dyspozycji. Odwiedziliśmy też zaszyty w dżungli, w odległości półgodzinnego treningu, wodospad Nagkalit-kalit. Rozmiarami co prawda nieporażający, ale swym dżunglastym otoczeniem jak najbardziej. Okolicznym niebywale fotogenicznym dzieciaczkom dostarczał na tyle radochy, że aż przyjemnie było usiąść u jego podnóża i się szeroko uśmiechnąć.
Bogaty w atrakcje dzień zakończyliśmy przy butelce literowego piwa San Miguel i przysłuchując się, sam nawet wziąłem udział, śpiewom wielce popularnego w Azji karaoke. Jeżeli kolejne dni mając wyglądać podobnie, biorę to w ciemno.