Kolejny raz jadę do Indonezji. Jak pisałem, wiele sobie obiecuję po kolejnej wizycie tutaj. Zwiedziłem już Sumatrę (i to nawet dwukrotnie), również i Jawę. Kolejna w łańcuszku indonezyjskich wysp (chronologicznie) powinna być sławetna Bali. Naturalną koleją rzeczy winno być odwiedzenie najsławniejszej z indonezyjskich wysp. Niestety jakoś tak mam, pewnie wynika to z przeczucia, pewnie z wieloletniego bagażu doświadczeń, na których obu zresztą wychodziłem raczej pozytywnie, że te największe turystyczne magnesy, te rozsławione destynacje mnie nijak nie przyciągają. Może i uroku tam nie brak, zapewne jest go tam całkiem pod dostatkiem, za nic w końcu pozycji kultowej destynacji turystycznej się nie otrzymuje. Niemniej miejsca takie zazwyczaj tchną komercją, masowością, pazernością tubylców, przenikają brakiem autentyczności, serdecznego uśmiechu lokalsów, spływają alkoholem, nocnymi barami, można by wymieniać. Wszystko to sprawia, że generalnie unikam takich miejsc. Ja w podróży szukam czegoś innego.
Wybierając się do Indonezji raz wtóry przyjeżdżałem z nadzieją na to coś innego, coś co mi na pewno dała wcześniej Sumatra, przeważnie również i Jawa. Postanowiłem przeskoczyć Bali i uderzyć wprost na kolejną wyspę - Lombok, przedsionek od lat wymarzonego przeze mnie archipelagu wysp Nusa Tengara (Małych Wysp Sundajskich).
Moje przywitanie z Indonezją rozpoczęło się od Jakarty, miejsca w którym moja tegoroczna azjatycka wyprawa wystartowała dokładnie przed 74 dniami (ależ ten czas leci). Rozpoczęlo się w dodatku od policzka prosto w twarz. Pan celnik z lotniska w Jakarcie ubzdurał sobie, że nie pozwoli mi wjechać do jego kraju, nim nie okażę biletu powrotnego. Mimo moich argumentów, że nikt podczas moich wcześniejszych wizyt w tym kraju tego ode mnie nie wymagał, pozostał nieugięty. Nic to, byłem przygotowany na taką ewentualność, to w końcu też pokłosie kilku wcześniejszych doświadczeń, a te w końcu uczą. Odpowiednim programem sfabrykowałem sobie bilet powrotny i okazałem zdziwionemu celnikowi. Nie miał już wyjścia, wbił mi darmową miesięczną wizę do jego kraju. Witaj Indonezjo :)
W Jakarcie, chyba najpaskudniejszej stolicy tych krajów azjatyckich, w których było mi danym być, pojawiłem się nie bez kozery. Tym razem indonezyjska stolica przedstawiła mi się w bardziej barwnych kolorach. Wszystko za sprawą sympatycznej i urodziwej mieszkanki tego miasta, ale nie pora i chęci, by szerzej o tym się rozpisywać. Żeby jednak nie było zbyt kolorowo, Jakarta ponownie ukazała swą paskudną w mojej ocenie twarz, choć tutaj sytuacja była już ewidentnie zawiniona przeze mnie, kolejny raz dając pstryczka w nos. Otóż okazało się, już na lotnisku, szykując się już myślami ku eksploracji wymarzonych Wysp Sundajskich, że mój lot owszem, odbędzie się ale dzień później. Kupiłem niestety lot z datą na kolejny dzień :) Śmiesznie niska dopłata sprawiła, że mimo wszystko mogłem jeszcze tego samego dnia wylecieć ku "wyspie tysiąca meczetów" – wyspie Lombok.