Właściwie to nawet nie wiem, od czego zacząć. Tyle myśli się kłębi w głowie. Nawet nie było mi danym skończyć dziennika moich ubiegłozimowych wojaży po Azji, a znów tam wyruszam. Czas biegnie nieubłaganie. Wyjeżdżam na kolejną, ósmą już zimę, ku moim ulubionym destynacjom azjatyckim. Wypadałoby się cieszyć, uśmiechać od ucha do ucha, pisać chwalebne peany. Niemniej tyle rzeczy się nawarstwiło, głównie o zabarwieniu niezbyt pozytywnym, że nawet ta moja coroczna, zimowa ucieczka w cieplejsze, przyjemniejsze nie tylko ciału, ale i duszy klimaty, jakoś tak mniej cieszy, jakoś tak mniej się jej wyczekuje …
Wybierałem się już raz, tydzień wcześniej. Niestety smutna wiadomość o śmierci ojca, uderzyła we mnie w pociągu wiozącym mnie już na lotnisko. Pal licho koszty utraconych biletów, pal licho odłożona na później wizja spotkania z ukochaną Azją, są rzeczy ważne i ważniejsze. Smutne wieści niestety odziały moją planowaną wyprawę w dosyć pejoratywne szaty. Ba, rozważałem nawet sens wyjazdu, położenie przysłowiowej lagi na moje coroczne zimówki na ulubionym kontynencie. I pewnie bym tak zrobił, negatywne myśli w głowie torowały swą drogę ku zwycięstwu takiej opcji. Wtedy przypomniałem sobie, jakim ukojeniem dla mnie była wyprawa do Azji, w roku w którym zmarła moja matka, jak pozwoliła wytyczyć ramy mojego przyszłego życia, uświadomić mi co w życiu jest ważne, zapomnieć o bólu.
Usiadłem, pomyślałem na spokojnie i zrozumiałem. Przecież ta moja Azja to moja własna cząstka, coś co traktuję jako element niezbędny, sine qua non mojego życia. Coś, co na stałe w nie się wpisuje, zabarwia jego szarości, pozwala uciec od męczącej rzeczywistości dnia codziennego. Od tego naszego szybkiego życia, pogoni za statusem, pieniądzami, karierą, lepszymi samochodami, nowymi meblami, etc. Przecież to coś, na co niezmiennie się cieszę, czego sumiennie wyczekuję, odliczam dni w kalendarzu, zakreślam kręgi na coraz rzadszych wolnych, nieznanych mi połaciach azjatyckiej mapy. Podróżowanie w końcu to poczucie wolności, tego że można, nie trzeba. Że nic Ci się nie nakazuje, niczego nie żąda. Wolność to największa z mnoga wartości dodatnich podróżowania. Decyzja podjęta czas wyruszyć …
Gdzie w tym roku ?
To, że do Azji, to oczywista oczywistość. Azją na tyle przesiąknąłem, na tyle ją przetrawiłem, że chyba nigdzie indziej nie byłoby mi lepiej. Próbować tego nawet mi się nie chce...
Tym razem za cel biorę sobie głównie Indonezję. Jeden z moich ulubionych azjatyckich krajów. Kraj ponad 17 tysięcy wysp, kraj do którego można setki razy wracać, a ciągle zaskoczy czymś nowym. Trochę już ją zjeździłem (niecałe 100 dni w Indonezji), czy to Sumatrę (dwukrotnie), Jawę, Bali, Lombok, Flores. Znacznie więcej jeszcze przede mną. Tym razem w planach ruszenie w kierunku tych mniej turystycznych destynacji. Ubiegłoroczna wyprawa po przepięknym Floresie, wcześniejsze po Sumatrze, tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że prawdziwe piękno Indonezji leży poza utartymi szlakami. Prawdziwa Indonezja to nie pełna turystów, ociekająca alkoholem, narkotykami, seksturystyką Bali. Prawdziwa Indonezja to ta pełna serdecznego uśmiechu, lokalnych potraw, nieokiełznanych wulkanów, dzikich plaż. Indonezja ciągle wyciąga z rękawa miejsca nietknięte masową turystyką. To ciągle kraj żyjących z dala od cywilizacji plemion, jak choćby wizytowani przed rokiem przeze mnie Mentawajowie, z rzadka tkniętych turystyczną stopą wysp, prawie że białych kawałków na mapie.
Indonezja będzie w znacznym stopniu wyznaczać trasę moich tegorocznych czteromiesięcznych, azjatyckich wojaży. Co nie znaczy, że będzie miała wyłączność na trasie mojej wędrówki. Odwiedzę też inne miejsca, o których napiszę w odpowiednim czasie.
P.S. Żywię się nadzieją, że tym razem będzie mi danym w miarę sumiennie prowadzić mojego bloga. Mimo, że mówią, iż nadzieja matką głupich...