Jak wspomniałem uprzednio, świadomie przyszło mi dłużej zostać w Ambonie. Od zawsze marzyło mi się doświadczyć podróżowania po indonezyjskich bezkresach olbrzymim statkiem PELNI, głównym środkiem transportu między indonezyjskimi wyspami. Ostatecznie przyszło mi czekać nań jeszcze dłużej, bo mój olbrzymi korab przypłynął do przystani w Ambon z 12 godzinnym opóźnieniem. Oczywiście na standardy indonezyjskie to nic nadzwyczajnego. Wnet o tym zapomniałem, sam widok na jego potężne 9 – piętrowe cielsko potęgował emocje. Ekscytowała mnie wizja nowego, doświadczenia podróży w kilkuset może i ponad tysięcznym towarzystwie lokalnych ludzi. A zwłaszcza wizja dotarcie w niedługim czasie do mojej od dawien dawna wymarzonej destynacji. Ale o tym za chwilę. Nawet przestrogi wyczytane głównie w internecie o szajkach złodziejaszków buszujących po statku zbytnio nie studziły mojego entuzjazmu. Świadomość dotarcia do wymarzonego miejsca była mocniejsza. Sama podróż, ponad 8 godzinna, przebiegła w miłej atmosferze. Integracji z lokalnymi ludźmi, rozmowom nie było końca. Wprost sielanka.
Do momentu aż na widnokręgu pojawił się zarys porzuconych samopas po środku morskich bezkresów 10 wysepek z charakterystycznym wulkanem Gunung Api, górującym majestatycznie nad nimi. Do szczęścia nic mi więcej nie było trzeba. Dotarcie tutaj, do największego skarbu w koronie Maluków, kosztuje sporo czasu i zabiegów logistycznych, wskutek czego pieniężnie do najtańszych również nie należy. Ale może właśnie dlatego archipelag 10 wysepek rozrzuconych na bezkresach Morza Banda, ponad 200 kilometrów od Ambonu, pozostał ciągle unikalnym, ciągle głuchym na zakusy masowej turystyki, na przywary z tym faktem się wiążące. Na Moluki docierają Ci nieliczni, najbardziej wytrwali, mający kupę czasu, odporni na wielogodzinne spóźnienia, odwołania kursów łodzi. Jedynie Ci najbardziej zdesperowani, by ku temu cudownemu miejscu dotrzeć.
Osławione Wyspy Banda, w przeszłości jeszcze sławniejsze jako Wyspy Korzenne, zasłynęły z produkcji gałki muszkatołowej, której plantacje znajdowały się tutaj od zamierzchłych czasów. Kolonialne imperia stoczyły krwawe walki, by uzyskać zwierzchnictwo nad wyspami oraz wyłączność na handel gałką muszkatołową. Na tyle, że nawet jedną z tutejszych wysp (Pulau Rhun) Holendrzy przehandlowali z Brytyjczykami w zamian za, dzisiaj nowojorski, Manhattan.
Od czasu upadku kolonialnych imperiów, założenia plantacji w innych częściach świata, choćby karaibska Grenada z nich słynie, wyspy straciły na znaczeniu, popadając w zapomnienie. Względna izolacja i logistyczna trudność w dotarciu tutaj sprawiają, że w tym zapomnieniu trwają. Tylko nielicznym dane jest doświadczyć, jak pięknym miejscem są słynne Wyspy Korzenne.
Danym przekonać się o tym, przyszło mi już wpływając do zatoki cumującej statki PELNI. Ów kolos ledwie zmieścił swe rozpasłe cielsko w wąskiej zatoce pomiędzy wyspami Api a Bandaneira, głównej bazie i administracyjnej stolicy wysp. Od pierwszego wejrzenia, spodobało mi się tutaj. Niewielka mieścina, zamieszkiwana, jak i całe wyspy, praktycznie wyłącznie przez społeczność muzułmańską, wydawała się być zapomnianą przez Boży świat. Kilka uliczek na krzyż, leniwa sielska atmosfera, całkiem urokliwy fort (Fort Belgica) górujący nad wyspą i przypominający jej doniosłe czasy na kartach historii, podobnież jak ciągle czarujące kolonialne domy.
Żyć nie umierać. Jestem na wyspach Banda, zapomnianym, rajskim, końcu świata. Leżę w hamaku, spoglądam na górujący na sąsiedniej wyspie wulkan Gunung Api (666 m). Ponad 30 stopni na blacie, nic nie muszę, nikt mi nic nie każe, pełny relaks. Taki grudzień w takim miejscu lubię najbardziej. Czy pisałem, że jestem w raju... Jednym z najwspanialszych rajów spośród tych wszystkich rajów, w których było mi danym już być na mojej podróżniczej drodze.
Ahh, ... pisałem.