Odkąd pierwszy raz postawiłem swoją nogę na kontynencie azjatyckim, zwłaszcza jego dalszym ostępach, przesiąknąłem Azją na wskroś. Owładnęła moje zmysły na tyle, że odtąd wyczekiwałem z utęsknieniem kolejnych zim, które poświęcałem na kilkumiesięczne wojaże po azjatyckich ziemiach. Zapachy Azji, jej smaki, uśmiechy i serdeczność ludzi, nigdzie indziej niczego podobnego nie doświadczyłem. Żadne inne regiony globu nie przemawiały do mnie choć śladowo w sposób, w jaki przesiąkałem Azją. Europę zjeździłem wzdłuż i wszerz. Dla mnie zdaje się być zbyt ułożona, zbyt cywilizowana, za poprawna, przewidywalna, nieco nudnawa. Wszystko tu takie ułożone, schludnie bez zagięć, bez improwizacji, bez kolorów i zapachów. Na dwutygodniowy urlop w sam raz, nic poza tym. Ameryka i Australia podobnież. Pewnie kiedyś, kiedy mentalnie stanę się bardziej statecznym, uczynię te miejsca terenem swoich eksploracji. Póki co nie. Ameryka Łacińska, jakoś po mojej wcześniejszej wizycie w Wenezueli nie przesiąknęła mnie na wskroś swym klimatem, tym latynoskim luzem, kulturą macho, nawet piękno tamtejszych kobiet zbytnio mnie nie pochłonęło na tyle, by miejsca te stały się obiektem moich westchnień. Afryka, zwłaszcza ta czarna... też mnie nie kusi. A może po prostu moje dyndające między nogami atrybuty są zbyt kruche, by na czarny ląd się porwać. Może brak mi przysłowiowych jaj. Pal licho powody, jakoś nie po drodze mi również i z Afryką. Nie dziwota, więc że moja azjatycka fascynacja pcha mnie nieustannie ku tym destynacjom.
Nie zmienia to jednak faktu, że są na świecie miejsca, mimo że nieazjatyckie, które zawsze były magnesem dla zmysłów. Miejsca, mimo że nie mieszczące się w azjatyckich szerokościach geograficznych, kusiły mnie ku ich odwiedzinom. Zaczytywałem się w relacjach z tych miejsc, wyobrażałem sobie wizytę tamże, marzyłem o ich odwiedzinach. Część marzeń znalazła urzeczywistnienie (choćby Angel Falls), część na to dopiero czeka. Macchu Picchu, Ushuaia, Wodospady Wiktorii, Uluru. Mógłbym jeszcze kilka takich wymarzonych "must see" miejsc wymienić. Niewątpliwie jednym z takich miejsc były słynne piramidy Majów. Zwłaszcza, moje myśli koncentrowały pozostałości wielkiej cywilizacji Majów w Tikal. Wydarte dżungli, ukryte w jej mrokach, wręcz w nią wtopione. Zawsze chciałem je zobaczyć. Zawsze chciałem zobaczyć Tikal. Nazwa tego miejsca była dla mnie magiczna. Przemawiała do zmysłów. Marzyłem o tym miejscu od zawsze, od dzieciństwa, od oglądanych w dzieciństwie bajek o "Tajemniczych Złotych Miastach". Namiętnie chłonąłem informacje, fakty o Tikal. Wiedziałem, że kiedyś tam dotrę. Mimo, że to kiedyś regularnie, zwłaszcza z uwagi na poświęcenie się eksploracjom Azji, było odkładane i odkładane. Na później...
Nigdy bym nie przypuszczał, że to kiedyś nastąpi właśnie tej jesieni. Że Tikal już nie będzie kazało na siebie czekać, że wreszcie będę mógł zaspokoić swe głęboko skrywane podróżnicze marzenie. Mówią, że marzenia są przydzielane wraz z mocą sprawczą ku ich spełnieniu. Chyba coś jest na rzeczy.
Możliwość stanięcia oko w oko z Tikal była możliwa dzięki niesamowitemu zbiegowi pozytywnych zdarzeń. Dzięki błędowi taryfowemu linii lotniczych AeroMexico udało mi się nabyć ( i dwóm na szybce namówionym kolegom) niesamowicie tanie bilety z Europy do Gwatemali (700 zł), kraju na terenie którego zaginione miasto Majów – Tikal się znajduje. Ów błąd taryfowy (na forach podróżniczych określany mianem burrito deal) sprawił, że moje marzenia o Tikal zaczęły przybierać na mocy wraz ze zbliżaniem się terminu wylotu. Początkowy sceptycyzm, przejawiający się raczej umiarkowaną wiarą w honorowanie biletów w takiej cenie przez linię lotniczą, słabł wraz z wieściami od innych osób, którym udało się dzięki tej samej pomyłce Aeromexico polecieć do Ameryki Środkowej. Pozytywna odpowiedź z centrali linii o akceptowaniu moich biletów w cenie zakupu jeszcze bardziej utwierdzała mnie w wierze, że ostatecznie będzie mi danym stanąć pod piramidami w Tikal. Hurra ...
Pozostało zorganizować dojazd do Amsterdamu, bo stąd wylatywaliśmy do Gwatemali. Okazało się to nie być sprawą całkiem prostą. Loty z Polski do Amsterdamu wychodziły cenowo podobnie jak loty z Amsterdamu do Gwatemali, co akurat w tym przypadku (ok 700 złotych), okazją nie mogło się wydawać. Ostatecznie i ten problem udało mi się rozwiązać, o czym w kolejnych postach napiszę.
Tikalu ... w końcu nadjeżdżam ...