Do Ameryki Centralnej odlatywaliśmy z Amsterdamu. Zorganizowanie dojazdu do stolicy Holandii wbrew pozorom nie wydawało się wcale takie proste. Moje poszukiwania przystępnych cenowo lotów z Polski do Amsterdamu spełzły na przysłowiowej panewce. Ceny lotów (ok 700 zł) zdecydowanie nie wychodziły naprzeciw moim wyobrażeniom. Jakoś nie w smak było mi płacenie za dolot do Amsterdamu kwoty podobnej do kwoty szczęśliwie zakupionych biletów do Gwatemali. 700 zł za tysiąc kilometrów lotu do Amsterdamu nijak nierówna się 700 zł za ponad jednaście tysięcy kilometrów lotu do Ameryki Centralnej. A przynajmniej na mój gust nie równa się w ogóle. I jeszcze dojazd do Warszawy, też trzeba by wysupłać jakiegoś grosza...
Ostatecznie po długich kombinacjach zakupiliśmy bilety na kurs autobusowy firmy Sindbad za mniej niż połowę tej kwoty. W efekcie za tysiąc złotych (sic!) staliśmy się szczęśliwcami, którym danym będzie postawić stopę na ziemiach Ameryki Centralnej.
Póki co, po długich, średniokomfortowych 14 godzinach dotarliśmy do Amsterdamu, osławionego centrum myśli liberalnych, miasta o rozwiązłej sławie, prekursora wszelkich trendów antykonserwatywnych, miasta swobód wszelakich. Miasta, w którym do tej pory nie było mi danym postawić swej stopy. Ot, dodatkowy bonus mojego wyjazdu na ląd środkowoamerykański. Póki co mieliśmy kilka godzin na poszwendanie się po mieście, nim wieczornym lotem przyszło nam wylecieć ku destynacji docelowej. W drodze powrotnej tego czasu mieć będziemy zdecydowanie więcej. Tym samym zbytnio nie nastawialiśmy się na zwiedzanie, raczej bezplanowe szwendanie się wokół pierścienia kanałów otaczającego ścisłe centrum Amsterdamu. Pogoda średnio dopisywała, więc pewnie to główny powód dla którego Amsterdam zbytnio nas nie przekonał do siebie. Cóż, kolejną szansę dostanie w drodze powrotnej.