To jest kapitalny podróżniczo rok. Nie wiem, czy czasem nie najlepszy w mojej długiej podróżniczej przygodzie ze Światem. Odwiedziłem w nim już łącznie 14 krajów. Zjechałem w kilka miesięcy wzdłuż i wszerz Amerykę Środkową (łącznie 7 krajów), przejechałem motocyklem słynną, wymarzoną latami Karakorum Higway w Pakistanie, stając oko w oko z czterema najwyższymi pasmami górskimi świata, wróciłem na dłużej do mojej ukochanej Indonezji , wyskoczyłem do kilku europejskich państewek z krótkimi wizytami, a teraz...
Teraz, w końcu, po długich latach, odwiedzę słynny "Szósty kontynent" - Australię. Odwlekałem ją od lat, miałem na dostrzał kilkugodzinnego lotu z Indonezji, a nigdy mnie jakoś na tyle nie kusiła, by do niej zajrzeć. Zawsze utyskiwałem, że za drogo, za cywilizowanie, że na takie miejsca przyjdzie czas na starość. Nie chciałem i już. Widocznie starość właśnie nadchodzi, szybciej niż się spodziewałem, a może do kolejnych decyzji trzeba po prostu dojrzeć...
Większość Australii jest teraz w objęciach zimy, gdzieniegdzie nocami nawet z ujemnymi temperaturami. Jest jednak jeden region, gdzie lato ma się w najlepsze, a że ja jestem wielce ciepłolubny, nie dziwota, że uderzam właśnie tam
Uderzam na Szósty kontynent, jednocześnie dla mnie również szósty wizytowany, ku dzikim bezkresom Northern Teritory. Tereny to aborygenów, największych krokodyli saltie, dzikiego buszu niczym z krokodyla Dundee. Penetrować go będę camperem z napędem na cztery koła (takim jak na zdjęciach), co zwiastuje nie lada przygodę, więc nie może dziwić że jestem zajarany, niczym nastolatek przed pierwszą randką...
Bo życie jest tylko jedno... w dodatku krótsze niż komukolwiek się wydaje...I w końcu, jak nam podziękują, warto by powiedzieć... kurde, fajnie było...
Australia, here we go..