Uwielbiam przekraczać granice. Pisałem o tym już wielokrotnie.
Granica to nie tylko sfera odnotowywalnych, zauważalnych zmian w kwestiach politycznych. Granice, pomimo że często obszary po przeciwnych stronach zamieszkiwane są przez podobne społeczeństwa, ludy zbytnio nie różniące się pod względem kulturowym czy etnicznym, często dostarczają swoistego odmiennego spojrzenia na zastaną rzeczywistość. Nie raz przekroczenie granicy pozwala na przeniesienie się w czasie, skok cywilizacyjny, choć zapewne w dzisiejszych czasach zdecydowanie mniej drastyczny niż w przeszłości.
Będąc na słynnym
amazońskim trójstyku międzypaństwowym, granicy Kolumbii, Brazylii i Peru, nie mogłem sobie odmówić wizyty we wszystkich tych krajach, spotykających się w tym miejscu. Jest zresztą swoisty challenge, wyzwanie kulinarne, o którym gdzieś wyczytałem w otchłaniach internetu, zachęcające do odwiedzin tych krajów w trakcie jednego dnia właśnie pod kątem kulinarnym. Nota bene, wyzwanie niezbyt trudne do zrealizowania.
Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie stawił czoła zarówno owemu wyzwaniu, jak i ciekawości, której zaspokojeniem byłoby właśnie odwiedzenie owych trzech krajów…
Zjadłem więc śniadanie po stronie kolumbijskiej, udałem się po przystani i malutką łódeczką przepłynąłem potężną Amazonię, królową wszystkich rzek Świata, nie pierwszy i nie ostatni raz nadmienię, na drugą jej stronę.
Bienvenidos al Peru, wyczytałem na tablicy powitalnej. Wartym odnotowania jest, że poruszanie się pomiędzy tymi trzema krajami jest bezpieczątkowe, swobodne, a fakt zmiany kraju nieodnotowywany w żadnym rejestrze. Doskonałe miejsce, dla osób chcących zatrzeć jakikolwiek ślad po sobie…
Peru, już na pierwszy rzut oka, małe graniczne miasteczko
Santa Rosa właściwie, wyglądało zupełnie inaczej niż kolumbijski sąsiad – Leticia. Zdecydowanie mniej przyjemnie pod względem czystości, również i znacznie ubożej. Wiele drewnianych domków, połacie błota zalegające na głównych traktach, walające się śmieci, bezpańskie psy. I mniej uśmiechu… Kolumbia to kraj uśmiechu, przyjemnych, otwartych ludzi… Peru tak otwarte pod tym względem nie było, takie były przynajmniej moje pierwsze konotacje związane z tym krajem. Wydawało się być również drożej niż po kolumbijskiej stronie. Zjadłem tutaj przepyszny obiad w postaci steku z amazońskiej Arapaimy, pokręciłem się po okolicy i wsiadłem do łodzi, która miała mnie ponownie zawieźć ku przeciwnej stronie Amazonki, tym razem do
brazylijskiej Tabatingi...Technicznie, ciągle miałem tylko kolumbijską pieczątkę, ciągle byłem na terytorium Kolumbii. Tak przynajmniej stwierdzał mój paszport. Faktycznie, wjeżdżałem do trzeciego kraju tego samego, jednego, dnia…
Brazylijska strona najmniej przypadła mi do gustu. Chaos nieopisany, nabrzeże zawalone śmieciami, w mieście nie lepiej, nic ciekawego do zobaczenia. Nawet jakiejkolwiek przyjemnej kafejki, czy restauracji nie sposób tu uświadczyć, mimo, że to miasto sporo większe niż peruwiańska Santa Rosa. Pewnie rozmiarów kolumbijskiej Leticii, również z lotniskiem. Owego słynnego brazylijskiej luzu jakoś zbytnio tu nie doświadczyłem, rytmów w stylu samby podobnież. Nie dziwota, że nie uśmiechało mi się przebywać tutaj zbyt długo. Wypiłem piwko, potem słynną brazylijską caipirinhę, przegryzłem to empanadką i z radością przekroczyłem, tym razem piechotą, kolejną, trzecią już tego dnia granicę. Wróciłem do Kolumbii, do Leticii. Do kraju, podróżowanie po którym przez około 1,5 miesiąca dostarczało mi przeważnie wyłącznie pozytywnych doznań…