Uwielbiam wracać do
Amazonii. Wychowałem się na książkach mistrza Fiedlera, tak barwnie o niej opisującym. Na dokumentach BBC wspaniałego Dawida Attenborough, a'la czytała Krystyna Czubówna. Każdą niedzielę z utęsknieniem na nie wyczekiwałem. Amazonia ma w sobie ten przedepokowy czar, mimo jej masowego rżnięcia spalinowymi piłami, ma to swoje wyjątkowe bogactwo przyrodnicze, mimo coraz bardziej postępującej degradacji jej zasobów, będąc największymi płucami świata. Pobudza, zachwyca, mrozi krew w żyłach. Inspiruje i odstrasza. Nikogo nie pozostawia obojętnym, emanując całą gamą różnorako zabarwionych odczuć. W Amazonii nie idzie pozostać obojętnym, niewzruszonym, zimnym na jej wdzięki , ale i mroczną stronę...
W Amazonii byłem już wielokrotnie, czy to w Wenezueli, Kolumbii, Peru, Ekwadorze. Zawsze wracałem na jej łono z nieskrywaną ekscytacją. Jestem wniebowzięty słysząc charakterystyczny świergot oropendoli wczesnym porankiem, tukanie opowiadanie w wierzchołkach ogromnych puchowców, nawoływanie wyjców. Patrząc na urocze mordki tamaryn, wełniaste saki, leniwca zwisającego z gałęzi. Podziwiając różowe rekiny, kajmany, potężne anakondy, tarantule. Wizytując lokalne społeczności indygeniczne. Choć na te kilka chwil, kilka dni, opuszczam pędzący pociąg ze stacjami cywilizacja, nowoczeność, konsumpcjonizm, wysiadając na tej niby najbardziej prymitywnej, zatęchniałej stacyjce. Na tej na której jesteś poza zasięgiem internetu, sklepów, centrów handlowych, innych dobrodziejstw dzisiejszego świata. Na tej, na której, jak mało gdzie oczyszczasz umysł, wyzbywasz się toksycznych myśli, materialnych żądz. Na tej, na której czujesz się, jak w książkach Fiedlera...
Spędziłem znów kilka dni w ekwadorskiej Amazonii. Znów było cudownie...