Argentyna i jej mordercze ceny nie chciały mi tak łatwo dać odejść. Na sam koniec zafundowały mi, fakt że z mojej winy, pościg taksówką, za uciekającym mi autobusem do Chile.
Chile, a właściwie miasteczko
Puerto Natales, baza wypadowa ku chilijskiej części Patagonii i jej trasom trekkingowym, przywitały mnie za to zdecydowanie przyjaźniej. Ceny w sklepach z trzy razy tańsze niż po drugiej stronie granicy. Za koszyk pełen produktów spożywczych zapłaciłem ponad 20 dolarów. Taniej niż w Polsce. Znów uśmiech na twarzy zawitał.
Magnesem przyciągającym turystów w te okolice, w ilościach zdecydowanie masowych, są, a jakże, malownicze, niezbyt wymagające, stąd zapewne ich ilość, trasy trekkingowe po chilijskiej Patagonii, głównie po
Parku Narodowym Torres del Paine. Niestety czasu nie miałem już za wiele na jego eksplorację, (odpadały opcje wielodniowych circuitów O lub W) toteż przemierzyłem jedynie jego flagową trasę -
pod Mirador Torres del Paine. Trasa piękna, bardzo urozmaicona, mam wrażenie, że nieco trudniejsza niż te po stronie argentyńskiej. Widok na cudownie turkusową lagunę, na majestatyczne wieże Torres del Paine, górujące nad nią niczym na wyciągnięcie ręki, zrobiły na mnie chyba jeszcze większe wrażenie niż te spod Fitz Roy'a...Miało się odczucie, jakby te wieże były zaraz koło Ciebie, zaraz miały runąć wprost na Ciebie od byle powiewu andyjskiego wiatru...
Dopiero z okien samolotu, którym odlatywałem po prawie 3 tygodniach pobytu na południowych krańcach kontynentu południowoamerykańskiego, uświadomiłem sobie, jakie te chilijskie bezkresy andyjskie są rozpasłe, dzikie i niezdobyte. Zero tu dróg, miast, tylko góry, lodowce, wieczna zmarzlina, śnieg, fiordy. Jedyna droga ku południu kontynentu prowadzi stroną argentyńską (m.in.słynna ruta 40). Po chilijskiej totalny bezkres i dzikość. I tak przez setki kilometrów...
Opuszczałem Patagonię i Ziemię Ognistą z mieszanymi uczuciami. Miejsca to ekstremalnie piękne, choć z uwagi na ich swoistą łatwą dostępność jak i popularność, nieco już zbytnio zadeptane masową turystyką. Góry Pakistanu czy nepalskie Himalaje chyba jednak zrobiły na mnie sporo większe wrażenie. Czułem niedosyt, zdając sobie sprawę, że okres który poświęciłem tym terenom, to i tak raptem śladowe zaznaczenie swej obecności na tutejszych andyjskich bezkresach... Przyjdzie mi tutaj jeszcze powrócić, czego jestem więcej niż pewien...
P.S. Wracam w poludniowoamerykańskie miejsca mi znane i bardzo lubiane...Kilka topowych hitów kontynentu znów będzie mnie gościło...