Ostatni południowoamerykański post z mojej zimówki na tym kontynecie. Nim przyszło mi w udziale, po ponad
4 miesiącach, opuścić z lotniska w Bogocie ten kontynent, odwiedziłem na kolumbijskiej ziemi jeszcze jedną destynację, oddaloną aż o 8 do nawet 10 godzin jazdy od kolumbijskiej stolicy, miejscowość
Barichara. To malutkie miasteczko, znajdujące się już w departamencie Santander, niedaleko sporawych rozmiarów miasta Bucaramanga, uważane bywa za
najładniejsze miasteczko całej Kolumbii. Postanowiłem sporo nadłożyć drogi, by naocznie móc przekonać się o jego walorach.
Mijałem San Gil, niezbyt powabne miasto, uważane za stolicę sportów adrenalinowych Kolumbii. Nie ono było moim celem. Droga wiła się ku górze, widok na majaczący w dole kanion rzeki Suarez stawał się coraz bardziej majestatyczny. Aż w końcu dotarliśmy. Widok na miasteczko, jakby zastygłe w czasie, z kolonialnymi domkami, brukowanymi uliczkami, kamiennymi kościółkami, był z tych absolutnie wartych nadłożonej drogi. Jeżeli miałbym gdzieś mieszkać w Kolumbii, to zapewne byłoby to tutaj, pomyślałem. Nie dziwota, że miasteczko jest sceną wielu kolumbijskich oper mydlanych. Ma ten niezaprzeczalny czar i urok, dzięki któremu te wszystkie romansidła pewnie jakoś łatwiej strawić... Barichara została założona w 1741 roku na obszarze zamieszkiwanym dawniej przez
lud Guane. W ich języku nazwa miasta oznacza "miejsce odpoczynku". I zważywszy na jego kameralny, błogi charakter, schludne czyste domki z czerwoną dachówką, absolutnie oddaje aurę miasteczka. Wielkim osiągnięciem lokalnych zarządców miejskich było to, że odstąpili od typowo kolumbijskiej wizji przesadnego kolorowania, tęczowania i kiczowatowania miasteczek. W efekcie miasteczko wygląda nad wyraz autentycznie, nieco staroświecko, ale przy tym wielce uroczo. Można chodzić, błakać się jego uliczkami w nieskończoność. Ruszywszy tutejszym szlakiem Camino Real, oferującym kapitalne widoki na kanion rzeki Suarez i pobliskie góry (najlepsze miejsce to punkt widokowy Salto de los Micos) dociera się do podobnież pięknego miasteczka, mini kopii Barichary, do
Guane. I tutaj gwarantowane widoki z kategorii tych zapierających dech w piersi.
Warto na koniec nadmienić o specyficznej osobliwości lokalnej jaką jest tradycja jedzenia
mrówek. O zwyczaju tym pisał zresztą Marquez w słynnej powieści „Sto lat samotności”. Kilogram tego przysmaku może kosztować dziesięć razy więcej niż słynna kolumbijska kawa. Lokalsi zwykli nawet twierdzić, że to ich wersja kawioru...