Wczesnym rankiem, wolni od szoku termicznego, jaki wydaje się można byłoby odczuć, wskutek zmiany otoczenia w przeciągu dwóch dób z – 20 C ( wówczas w Polsce) do + 30C, ruszamy do, położonej kilkadziesiąt (40 km) kilometrów od Negombo, stolicy kraju, podobnie brzmiącego Colombo. Mimo, że wszelkie przewodniki i fora podróżnicze odradzają ten ruch, argumentując,że to wyjątkowo nieciekawe i wolne od atrakcji miejsce, postanawiamy rzucić okiem na stolicę. Poza typowo trywialnym argumentem, że to stolica, mam jakąś wewnętrzną potrzebę ujrzenia tego miasta. Jak się później okazało był to ruch jak najbardziej słuszny.
Tuk -tukiem docieramy do stacji kolejowej w Negombo, gdzie spotyka nas zawód. Okazuje się, że najbliższy pociąg do stolicy odjeżdza za dwie godziny. Nie pozostaje nam nic innego, jak wypróbować inny środek transportu – autobus. Jazda nim, wobec otaczającego hałasu, natłoku różnych innych dźwięków oraz przy stałej obecności różnorakich zapachów ulicy jest męcząca. Dla nas, dla których stanowi to nowum, nasza mała wyprawa do Kolombo, urasta do nie lada ekspedycji. Wszak podróż w takich warunkach, w obliczu takich nowatorskich dla umysłu doznań, stanowi wyprawę prawie jak za siedem gór i rzek...
A samo Colombo ?
Niewątpliwie fascynuje. I to nie, jak się zresztą spodziewałem, mnogością i bogactwem zabytków, a swoim orientalnym charakterem, pełną kontrastów mieszanką ludzi różnych maści, wyznawców największych religii świata. Szczególnie zapadła mi w pamięć wizyta w multikulturowej dzielnicy Pettah, pełnej przyciągających zmysł powonienia zapachów, targowiska pełnego towarów, owoców, o istnieniu których umysł nie zdawał sobie do tej pory sprawy. Intrygowały blokady i wewnętrzne kontrole wokół pałacu prezydenckiego, obecnego w swym charakterystycznym szaliczku na wszystkich bilbordach, Mahindy Rajapaksy. Szczególnie trwały ślad w pamięci zostawił po sobie maraton po świątyniach różnych religii obecnych na Sri Lance. Ciekawych informacji o buddyźmie dostarczyła wizyta w świątyni Gangaramaja, z kolei architektonicznie przypadła do gustu świątynia Seema Malaka, położona na jeziorze Beira. Niezwykłym doznaniem była również wizyta w jednym z wielu tutaj meczetów. Niemniej najwięcej emocji wzbudziła we mnie wizyta w świątyni hinduistycznej. Pierwszy raz w swoim życiu byłem w świątyni hinduistycznej i sceny, które tam ujrzałem głęboko wryły się w mą pamięć i jednocześnie zafascynowały mnie. Świadomość nie była w stanie ogarnąć zdarzeń, które miały miejsce na moich oczach. Kapłani wydawali z gardeł krzykliwe głosy, z każdej strony dymiła masa kadzidełek i innych, budujących mgliste otoczenie, przydymiaczy, ludzie jak w amoku bili głową ni to pokłony ni to figury akrobatyczne. Wtem kapłan począł rozbijać kokosy, rzucając nimi gdzie popadnie i wykrzykując obco brzmiące słowa. Jakże odmiennych doznań doświadczyłem w tym hinduistycznym przybytku religijnym, w porównaniu choćby do pełnych dostojności, emanującego wokół spokoju światyniach buddystycznych.
Interesującego spojrzenia na kraj i jego historię dostarczyła także wizyta w przepięknym kolonialnym muzeum.Wracając w kierunku centrum miasta nie mogłem nadziwić się wielkości i mnogości nietoperzy, w niesamowitej liczbie oblegających drzewa Parku Viharamahadewi.
Udało nam się również, co poczytać wypadało za niesamowicie udany fakt, w kontekście naszych dalszych wojaży po wyspie, zakontraktować kierowcę, co pozwoli nam na obejrzenie atrakcji wyspy w znacznie większej liczbie i przy większej oszczędności czasu, niż miałoby to miejsce, korzystając z komunikacji publicznej. Dodatkowo, cena ostateczna była wyjątkowo korzystna, zdecydowanie przyjemniejsza dla naszych portfeli niż cena zaproponowana przez agencję trudniące się m.in. wynajmem kierowców dla turystów. W trakcie naszych dalszych wojaży po wyspie, nikt nie mógł się nadziwić naszym zdolnościom negocjacyjnym w tym względzie, rwąc sobie jednocześnie włosy, będąc w świadomości ewidentnego nadpłacania swojemu własnemu szoferowi. A recepta była wyjątkowo prosta, chodzić i pytać, i tak w kółko.
Zwieńczeniem udanie spędzonego w stolicy dnia była powrotna podróż do Negombo. Uznaliśmy, że tym razem pojedziemy tam pociągiem. Zdziwieniem dla kasjerki było już samo kupno biletów w najtańszej trzeciej klasie. Wkrótce okazało się dlaczego. Stosunkowo niedawno byłem świadkiem ciekawego wywodu odnośnie równości traktowania koloru skóry w odniesieniu do konkretnej rasy ludzkiej. Kwintesencją jego była konstatacja, że pokazywanie palcem przez białego na czarnego jest ble (eufemizm), a w sytuacji odwrotnej, nijak nie stanowi to naruszenia etykiety. Nasza obecność w pociągu stanowiła nie lada sensację dla tubylców, każdy nasz ruch był dokładnie monitorowany, każde przechylenie głową, niczym reakcja łańcuchowa, pociągało za sobą tożsamą reakcję miejscowych. Wszystko to odbywało się jednak w niesamowicie przyjaznej, pełnej uśmiechów i serdeczności, atmosferze. I bynajmniej jeden fakt, dał mi sporo do myślenia, jakim cudem, mimo przepełnienia wagonu, miejscowi jedynymi wolnymi miejscami pozostawili dwa będące w sąsiedztwie naszych ? Czyżby etykieta pokolonialna ?