Wczesnym rankiem podjechał po nas umówiony kierowca. Manju, bo takie jest jego imię, wywarł na mnie pozytywne wrażenie, wydaje się sympatycznym i niesamowicie radosnym człowiekiem. Tylko utwierdza mnie w moim odczuciu na temat miejscowych ludzi. Chyba nigdzie na świecie nie spotkałem tak pogodnych, uśmiechniętych ludzi. Jakby nic sobie nie robili z problemów życia na wyspie, z faktu manka w portfelu, rdzą prześwitującego dna garnka. Wyczuwam u nich taką nieskrywaną, jednocześnie niezafałszowaną, pogodę ducha. Bardzo mi lankijczycy przypadli do gustu.
Kierujemy się ku północy, ku atrakcjom tzw. Trójkąta Kulturowego, miastom – stolicom dawnych cywilizacji lankijskich. Po drodze chciałbym się zatrzymać w Yapahuwie. Najmniej znanej ze starożytnych stolic lankijskich, miejscu niesłusznie zapomnianym, pomijanym nie tylko przez wycieczki turystyczne, ale i omijającym myśli globtroterów, kolekcjonujących miejsca zbyt ludzką stopą niezdeptane. Yapahuwa jest na tyle zapomniana, że nawet nasz kierowca, o miejscu tym nie słyszał, a co za tym idzie, nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Pozostaje mi pokierować go. Chyba mu to troszkę nie w smak, któż to widział, turysta z kraju, o którego istnieniu zapewne nie mają tutaj pojęcia, pilotuje kierowcę, osobę przynajmniej w jego zapewnieniach wszechwiedzącą na cejlońskiej ziemi.
W końcu, wyboistymi drogami, docieramy do miejsca przeznaczenia. Pośród dżungli, bez składu i ładu, wyrasta ogromny głaz. Z jego szczytu, 100 m ponad poziomem dżungli, władcy lankijscy sprawowali władzę w okresie najzdów tamilskich. Samo wejście na górę, po stromych schodach, podobnych do tych wznoszonych przez Majów w Ameryce Środkowej, powoduje przyspieszenie tętna.
Okazuje się, że największą atrakcją Yapahuwy, a przynajmniej dla grupki miejscowych, jesteśmy my. Seanse zdjęciowe z nami na pierwszym planie, zdają się nie mieć końca. Mimo, że sytuacja była całkiem sympatyczna, wszak próżna natura doczekała się kilku minut chwały, mnie jednak ciągnęło ku szczytowi wzniesienia.Widok z góry jest fascynujący, gdzie nie spojrzeć, rozciąga się bezkresna dżungla, z towarzyszącymi jej niezmiennie duchotą, wilgotnością. Dla miejscowego pewnie takie widoki nie stanowią przesłanki do wprawienia oczu w stan osłupienia. Co innego dla mnie, nieobytego z równikowym środowiskiem, w dodatku przetransportowanego w krótkim czasie z europejskiej zimy. Wracając z góry, odwiedzamy jeszcze przycupniętą w jej cieniu jaskiniową świątynię z freskami i pomnikami Buddy. Takie widoki staną się dla nas powszedne na dalszych etapach cejlońskich wojaży.