Przemierzając ranem niedaleki dystans odzielający Pollonaruwę od Sigiriyi doświadczamy niecodziennego, jak na standarty europejskie, zdarzenia. Na Sri Lance zdarzenie takie sensacji wzbudzać nie musi, ponoć takie rzeczy zdarzają się tu dosyć często. Otóż jadąc jakąś podrzędną drogą, przynajmniej ilość dziur nakazywałaby tak ją zaklasyfikować, natrafiamy wpierw na porzuconego przy drodze tuk-tuka, w dalszej odległości jego właściciela gwałtownie gestykulujacego, a wreszcie na sprawcę całego zamieszania – olbrzymiego jak na azjatyckie wymiary słonia. To mój pierwszy w życiu słoń widziany na wolności, choć nie przypuszczałbym, że trafię na niego w takich okolicznościach. Słoń wydaje się niezwykle wzburzony, jakaś niespotykana złość w nim buzuje. Tymczasem Manju, nasz kierowca, próbując zapewne pokazać białasom swą odwagę, wyprzedza samochód stojący w odpowiedniej od zwierzęcia odległości i podjeżdza do słonia. Nasza bliskość jeszcze bardziej potęguje w nim stan agresji. Zaczyna wyrywać okoliczne gałęzie i krzaki. Stan napięcia trwa, wątpię czy zdążylibyśmy mu uciec na wstecznym, gdyby miast krzaków wolał rzucić sobie ot choćby naszym samochodem. Ostatecznie słoń uchodzi w pobliskie krzaki. Całe zdarzenie wstrzymało ruch na około 20 minut. Sytuacja zbyt bezpieczną nie wydawała się, dla nas stanowiła jednak ciekawe przeżycie.
W końcu, bez zbędnych już przygód, docieramy do Sigiriyi. Miejscowość, jak najbardziej mogąca być przedmiotem opowiadań o końcu świata, leży pośrodku dżungli. Gwałtownie wrasta ona w każdą połać wolnej powierzchni. Jedyną stawiającą jej czoła przestrzenią jest droga, wokół niej nic nie widać praktycznie w żadnym kierunku. W dodatku niesamowita wilgoć, dająca się wyczuć nawet przez samochodową szybę. To samo w hotelu, nota bene zupełnie przyzwoitym. To królewstwo wilgoci, zatęchłej, obłapiającej i niepozwalającej wyzwolić się zmysłom powonienia z jej uścisków. Nie potrafimy tu za długo wysiedzieć, więc niezwłocznie opuszczamy hotel i wiejskimi dróżkami, zmierzamy wprost ku największej atrakcji okolicy, a jak znaczna większość podróżników twierdzi, także i całej Sri Lanki – słynnej lwiej skale z Sigiriyi. Mimo, że pogoda nie rozpieszcza, ukazując skarb okolicy poprzez mgielną przysłonkę, na twarzach rysuje się nam niekłamany wyraz zachwytu dla tego miejsca. Skalna forteca w Sigiriyi przypomina trochę widzianą wcześniej skalną fortecę z Yapahuwy, tyle tylko, że w znacznie większej skali. Olbrzymi, 200 metrowy skalny ostaniec był niegdyś, uformowaną na kształt lwa, fortecą nie do zdobycia. Wizjonerska koncepcja króla Kassapy, z dobudowanymi do skały pyskiem i łapami lwa, otoczona wiecznie zielonymi ogrodami i tryskającymi fontannami, nawet obecnie mimo śladów czasu, zostawionymi tutaj przez wszędobylską dżunglę oraz naturalne procesy erozyjne, budzi zachwyt. Król Kassapa, bojąc się odwetu ze strony wypędzonego brata, wzniósł ów przybytek, błyskotliwie łącząc estetyczne (pałacowe) i strategiczne funkcje tego miejsca.
Samo wejście na szczyt, mimo jego względnie niskiej wysokości, może przyprawić o zawroty głowy. Raz, że odbywa się po wąskich drabinkach, dwa w niesamowicie parnej i wilgotnej aurze. Chociaż będące niegdyś na szczycie wytworne, pełne splendoru pałace, odnajdą wyłacznie Ci, obdarzeni znacznymi pokładami wizjonerskimi lub do granic rozbudowaną fantazją, niemniej warto zadać sobie trudu i zaznaczyć tu swoją bytność, chociażby dla niezwykłych widoków na okolicę. Koniecznie trzeba także przyjrzeć się słynnym “pannom z obłoków”, malowidłom skalnym, które zachowały się do dnia dzisiejszego ( przez XV wieków). Cały kompleks zabytkowy w Sigiryi został oczywiście wpisany na listę UNESCO.