Wczesnym rankiem opuszczamy Kandy. Czuję lekki żal, tymbardziej że miasto w promieniejącym słońcu prezentuje się zupełnie odmiennie niż wczoraj. Aż by się chciało trochę powłóczyć po jego uliczkach, powęszyć po jego zakamarkach, porozmawiać z ludźmi. Uzmysławiam sobie, że bardziej porywające widoki dopiero nadchodzą. Od dzisiaj zaczynamy nowy etap naszej cejlońskiej wędrówki. Tropienie śladów lankijskich starożytnych cywilizacji już za nami. Umysł obciążony masą nowych faktów wręcz prosi o wytchnienie, pozwalając do głosu dojść ciału otwartemu na wszelkiego rodzaju aktywność ruchową. Zarysowująca się na widnokręgu Kraina Wzgórz tylko przekonuje, że atrakcji tego typu nie zabraknie. To najbardziej malowniczy region Sri Lanki. Górzysta kraina rozpościerająca się w samym sercu wyspy to zupełnie inny świat niż reszta kraju. Panująca tu wszechobecna wiosna ukazuje swą cudowną szatę w postaci bujnie zielonych gór i wzgórz, całej masy wodospadów znikających w bezkresnych dolinach oraz rzek i jezior owe wypełniających. Chyba najpiękniej miejsce to opisał niemiecki wybitny pisarz Hermann Hesse (laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1946 ) : “ Wiatr właśnie omiótł całą dolinę Nuwara Eliya i ujrzałem głęboko błękitny, niezmierzony w swoim ogromie system górski Cejlonu, piętrzące się potężne ściany, a wśród nich przepiękną pradawną i świętą piramidę Szczytu Adama. Obok w niej w oddali, w nieskończonej głębi rozciągało się płaskie, niebieskie morze, widoczne zza tysięcy gór, szerokich dolin, wąskich wąwozów, rzek i wodospadów tworzących niezliczone plany tego niezwykłego obrazu”.
Niesamowity mikroklimat Krainy Wzgórz sprawia, że to doskonałe miejsce dla plantacji zwłaszcza herbaty, ale również i cynamonowca czy nawet warzyw typowych dla Europy (pomidory, kapusta, ziemniaki, truskawki i wiele innych). To właśnie z tego miejsca pochodzą zdjęcia, jakże charakterystyczne dla Sri Lanki, kolorowo odzianych tamilskich kobiet zrywających listki herbaty na stromych, soczyście zielonych pagórkach.
Podążając wprost ku owej cudownej krainie mijamy w niedalekiej odległości szeroko osławiony Słoniowy Sierociniec w Pinnaweli (Pinnawela Elephant Orphanage). Pomimo szczytnych celów i idei, którymi kierowali się niegdyś fundatorzy ośrodka, w ostatnich czasach staję się on miejscem coraz bardziej ogarniętym komercjalistycznym pojmowaniem świata, a interes słoni jakby zostaje przesłonięty owymi materialistycznymi pobudkami. Świadomie dokonanego wyboru ominięcia go szerokim łukiem nie żałuję. Słonie jeszcze zobaczę i to w miejscu, gdzie najpiękniej mogą ukazać swe majestatyczne oblicze, mianowicie na wolności – w jednym z wielu tu parków narodowych. Szalenie się cieszę na samą myśl o tym fakcie.
Tymczasem kierujemy się ku coraz wyraźniej i majestatyczniej prezentującym się, zieloną, bujną, tropikalną szatą obrośniętym, górom środkowej Sri Lanki. Widoki zza szyby są wprost oszałamiające. Na dzisiaj właśnie zaplanowałem pierwszy adrenalinowy zastrzyk emocji na Sri Lance. Gdzieś tam w głowie ubzdurałem sobie, że musi być niesamowitym przeżyciem przyglądanie się ogromowi okolicznych gór z perspektywy rzeki, oczywiście wyłączając możliwość owej kontemplacji w miejscach, gdzie nurt rzeki wzmaga potrzebę koncentracji i stawienia czoła żywiołowi. W tych miejscach najdobitniej o swojej tężyźnie powinny przypomnieć mięśnie. Na miejsce wymarzonego raftingu wybrałem położoną niedaleko Kitulgali rzekę Kelani. I to nie tylko dlatego, że uważana jest za najlepszą dla spływów raftingowych. Również, dlatego że właśnie w tym miejscu, po części pewnie również z uwagi na zapierającą dech w piersiach scenerię, kręcono sceny do oskarowego, sławnego filmu “Most na rzece Kwai”. Wprawdzie akcja filmu dzieje się w Tajlandii, ale znaczną jego część, włącznie z kulminacyjnym wysadzeniem sławetnego mostu, umiejscowiono właśnie w tym miejscu.
Moje wyobrażenia o przygodzie zostają wnet zdławione i to w samym w zarodku, znacznie wcześniej niż mogły przybrać jakąkolwiek realną postać. Marcin w dalszym ciągu źle się czuje i pomimo moich, być może trochę i egoistycznych namów, rezygnuje ze spływu. Dla mnie nic nie stanęłoby na przeszkodzie w kontekście sposobności odbycia takiej przygody, tego jestem pewien. Wizja jej odbycia zdaje się przybierać postać niespełnionego marzenia. Agencja organizująca spływy wymaga udziału minimum dwóch osób, a ja właśnie zostałem sam. Wtem iskierka nadziei zaczyna świtać, podobny spływ w planach mają trzy Amerykanki, być może mogę dołączyć do nich. Niestety ich bezprzyczynowa odmowa pogłębia moją urazę do kraju Wuja Sama. Nie pozostaje mi nic innego jak ostatnia deska ratunku - przekonanie organizatorów spływów o zorganizowanie go wyłącznie dla mnie samego. Moja zgoda na zapłatę za udział w raftingu za dwie osoby (mimo że płynę sam) sprawia, że ponownie głowę wypełniają myśli o przygodzie. Przed startem spoglądam na rzekę, nie wygląda na zbyt uciążliwą dla spływu pontonowego. Kelani Ganga, czwarta najdłuższa rzeka w kraju (145 km długości), ma rating dwa i trzy (stopnie trudności), więc rzeczywiście jest średnio uciążliwą. Wszytko nadrabiają jednak, roztaczające się z perspektywy rzeki, widoki na góry. Dla nich samych warto spłynąć ową rzeką. Ostatecznie mój sąd weryfikuje już pierwsze bystrze rating trzy, gdzie w sposób nieplanowany, przynajmniej przeze mnie, opuszczam ponton. A wszystko za sprawą wielkiego głazu, w który z impetem uderzamy. Podobnie jak obaj przewodnicy ląduję pod wodą. Do dzisiaj zastanawiam się, czy to aby nie była zaplanowana przez nich wywrotka. Być może uznali, że przydają się dodatkowe atrakcje podczas spływu. Jeżeli tak, to istotnie był to strzał w dziesiątkę. Konieczność walki z żywiołem na tyle wzmogła zdolność racjonalnego działania, że nawet byłem wewnętrznie dumny z zachowania zimnej krwi w tak adrenalinowej sytuacji. Na pytanie chłopaków, czy nic mi się nie stało, odpowiedziałem jedynie – powtórzmy to. Ostatni, spokojny odcinek spływu pokonuję dryfując na kapoku. W głowie kłębią sę tylko myśli, czy aby jakiś krokodyl nie poleguje sobie pod moimi nogami, szykując się na darmowy, solidny obiadek. Nawet uspokajające uwagi przewodników, że predatory wyniosły się z tego odcinka rzeki jakieś dwadzieścia lat wstecz mnie nie uspokajają. Mówcie sobie co chcecie, Wasze cherlawe ciałka nie stanowiłyby zbytniej strawy dla krokodylka. Coś czuję, że pewnie wolałby zakosztować białego, dla niego egzotycznego, stukilowego mięska. Na chwilę z moich wynurzeń egzystencjalnych wyrywa mnie widok na miejsce, w którym wysadzono w powietrze słynny most z filmu “Most na rzece Kwai”. Widać fundamenty konstrukcji, pozostałe po filmowym wybuchu. W niedalekiej odległości wzniesiono nowy most służący miejscowej ludności. Za nim kończymy spływ. Wrażenia mam w sumie ambiwalentne. Rzeka spływowo zbyt uciążliwą nie była i gdyby nie mały wypadek, nie wybudziłaby adrenaliny ze stanu permanetnego odrętwienia. W sumie brakowało mi tu trochę walki z rozbuchanym żywiołem. Przyrzekam sobie, że następny spływ odbędę już na rzece rating co najmniej cztery. Z drugiej strony - stosunkowa nieuciążliwość spływu sprawiła, że mogłem poświęcić się obserwacji potęgi matki natury, która tutaj znalazła sobie chyba miejsce do najpełniejszego uzewnętrznienia swych wdzięków. Mogłem więc podziwiać dostojne w swym spokojnym nurcie oblicze rzeki Kelani, spływającej wprost ze świętej góry Adam's Peak i przepływającej następnie przez wdzierającą się wręcz do wody, gęsto porastającą okolicę tropikalną dżunglę i wyrastające spoza niej potężne góry środkowej Sri Lanki. Widok wprost nie do opisania.
Po opuszczeniu okolic Kitulgali mkniemy ku kolejnej przewidzianej na dzisiejszy dzień atrakcji – słynnemu Szczytowi Adama. Jego charakterystyczna stożkowata kopuła wyznacza nam drogę. Mijamy pierwsze pojawiające się w okolicy plantacje herbaty. Dziś nie czas na bliższe im przyjrzenie się. Majestatyczny Adam's Peak wzywa.