Koło dziesiątej opuszczamy Dickoyę. Kierujemy się ku najbardziej znanej miejscowości Krainy Wzgórz – Nuwara Eliya'i. To około 50 kilometrów. Tyle, że 50 km lankijskich to zupełnie inny wymiar, zwłaszcza czasu, niż ta sama odległość w rozumieniu europejskim. Tutaj taki dystans pokonuje się nieporównywalnie, kilkukrotnie dłużej niż u nas. Nigdy nie wiadomo, co na drodze nas zaskoczy, czy to słoń gramolący się z pobliskich krzaków, czy też stado krów drogą hasających, czy sfora bezpańskich psów, wreszcie może to być do granic rozsądku wyładowana multiletnia ciężarówa, szalony kierowca autobusu, poniesiony ułańską fantazją tuk-tukowiec – wszystko to sprawia, że podróż lankijskimi drogami czasowo przerasta nasze europejskie wyobrażenia. A tu w Krainie Wzgórz dochodzi jeszcze jeden czynnik wymagających weryfikowania jakichkolwiek planów odnośnie trwania podróży. Wąskie, strome drogi bywają częstokroć ukształtowane w serpentyny uniemożliwiające wypatrzenie samochodu nadjeżdzającego z naprzeciwka. Kierowcy pozostaje tylko i wyłącznie informowanie klaksonem o swoim zbliżaniu się do takiego zakrętu i nadsłuchiwanie, czy też podobny dźwięk nie nadchodzi z drugiej strony. Generalnie podróże lankijskimi drogami należą do niezwykle męćzących i czasochłonnych. Ale nie w Krainie Wzgórz. Tutaj wręcz się prosi o to, by podróż trwała jak najdłużej. Wszystko to dzięki niesamowitym widokom roztaczającym się dookoła. Gdzie nie spojrzeć zieleń, morze zieleni, bezmiar niesamowicie soczystej zieleni. Zarastająca, obłapiająca, wrastająca się w każdą wolną przestrzeń. Cudownie wyglądają owe zielone góry, zielone lasy porastające wzgórza. Cudownie wyglądają strumienie rzeczek, potoków, majestatyczne wodospady spadające w bezmiar owej zieleni, przecinające ją , próbujące zrobić wyrwę w morzu zieleni, starające się zaznaczyć swą obecność tutaj, próbujące skłonić widza do wyrażenia zachwytu i nad ich pięknem. Ale cóż to tak majczy w oddali, na zielonym morzu jakby wysepki, całe atole kolorowych punkcików, coraz więcej ich. To harujące pośród zieloniutkich plantacji herbaty, kolorowo odziane Tamilki. Zbierają tu herbatę pracując w pocie czoła na wielkorządców herbacianych. Niesamowicie wyglądają ich strudzone, ale przy tym zagadkowe twarze. Widać w nich trud pracy, ciężką dolę, biedę, ale jednocześnie chęć walki, radość życia, nadzieję. Przykro aż robi się na samą myśl, że rząd w Colombo w taki sposób je traktuje i przyzwala na takie ich traktowanie, problemy ucisku ludności tamillskiej najczęściej przemilczając. Wielkorządcy zarabiają przysłowiowe fortuny na interesie herbacianym, płacąc Tamilkom jeszcze bardziej przysłowiowe grosze. Kobiety syngaleskie nawet nie chwycą się takiej pracy, uważając że uwłacza ich godności. Tymczasem Tamilkom podejmującym się jej płaci się wręcz poniżej standartów, azjatyckich standartów. Wyrażając głośno swą opinię w tej kwestii starłem się zresztą z Manju, Syngalezem z krwi i kości, uważającym rację syngaleską jako jedyną słuszną w tym sporze.
Po południu docieramy do Nuwary Eliya'i. Miasto określane “ Małą Anglią” na ten przymiot jak najbardziej zasługuje. W końcu z czym innym może kojarzyć się nam deszczowa aura nas witająca. Miasto założył i umodelował na wzór brytyjski sam Samuel Baker (odkrywca źródeł Nilu). Panuje tutaj specyficzny klimat, niespotykany nigdzie indziej na wyspie. Wilgotne i chłodne powietrze oraz permanentna mżawka nie przypadają mi jednak zbyt do gustu. Dopiero późnym wieczorem, gdy niebo poczyniło antrakt w swojej deszczowej arii, wychodzimy na przechadzkę po mieście. I samo miasto, umodelowane, jak już pisałem, na modłę angielską, nie zachwyca.
Toteż wieczorem obmyśliłem poczynić pewne modyfikacje w naszym planie podróży. Postanawiam opuścić miasto już rano i miast oddania się jego zwiedzaniu, zapewne podczas deszczowej pogody, zamierzamy uciec deszczykowi, kierując się ku południu wyspy.