Rankiem w trzyosobowym składzie, Adams postanowił zostać na wyspie, wyruszamy ku przygodzie. Oczywiście zamówiony taksówkarz nie czeka przed drzwiami hotelu. Oczywiście, do czego już zdążyliśmy przywyknąć na ziemi wenezuelskiej, wszyscy mają swój własny manana czas. W efekcie i poranny prom na kontynent zdążył nam czmychnąć. Dobrze, że kursują one w miarę regularnie, toteż o 10.30 załapujemy się na kolejny. Po prawie 3 godzinnej przeprawie promowej docieramy na kontynent południowoamerykański. Po raz pierwszy stawiam swoje kroki na ziemi, o której tak wiele czytałem od wczesnych lat szczenięcych. W planach mamy kilka wolnych godzinek na zwiedzanie Cumany, miasta będącego siedzibą najstarszego fortu w całej Ameryce Płd. tutaj w 1515 roku Hiszpanie założyli swój pierwszy przyczółek ku krwawej ekspansji na ląd południowo-amerykański. W mieście znajduje się przepiękny fort, co mnie miłośnikowi architektury kolonialnej, również i tej o charakterze wojskowym, bardzo jest w smak.
Niestety nasza wyprawa,zorganizowana naprędce i bardziej w oparciu o porywy serca niż trzeźwy rozum, natrafia na pierwsze problemy. Okazuje się, że z Cumany nie ma bezpośredniego autobusu do Ciudad Bolivar, a jedyna możliwość to dostanie się na autokar do oddalonego około 100 km Puerto La Cruz. Stamtąd powinniśmy przy odrobinie szczęścia chwycić jeszcze jakiś autobus do Ciudad Bolivar. Nie chcemy tracić dnia, w końcu nasz plan jest napięty do granic możliwości, toteż bierzemy taksówkę i pędzimy do Puerto La Cruz. Po drodze maksymalnie wychylamy głowy przez szybę pojazdu, chłonąc piękne widoki wenezuelskiego wybrzeża. Szczególnie zapierającymi dech w piersiach są te z z Parku Narodowego Mochima, zwłaszcza plaża Colorada. Szkoda,że mamy tak mało czasu, chętnie zatrzymalibyśmy się tutaj na dzień lub dwa. Niemniej magia Salto Angel przyciąga bardziej, toteż mimo, tęsknych wzroków ku smukłym palmom, z gracją górującym nad cudowną plażą Colorada, mkniemy dalej ku Puerto La Cruz.