Trzeci dzień na wyspie postanowiliśmy spędzić w miarę aktywnie, łącząc kwintesencje z pobytu na wyspie określanej perłą Karaibów, tj. błogie plażowe lenistwo z czerpaniem z innych atrakcji, jakie wyspa oferuje. Rozważaliśmy wycieczkę do Parku Narodowego La Restinga, gdzie można odbyć ciekawą wycieczkę moto-łodzią poprzez świat mangrowców. Ostatecznie uznaliśmy, że najlepiej będzie ów plan odłożyć na bliżej nieznaną przyszłość. Rozochoceni wczorajszymi morskimi kąpielami postanowiliśmy przychylić czoła myślom o relaksie pod palmami dumnie sterczącymi nad cudownymi plażami Margarity. Jako docelowy punkt dnia wybraliśmy położoną na północy wyspy miejscowość plażową Juan Griego. W naszym wyborze utwierdzili nas zaprzyjaźnieni chłopcy hotelowi, twierdząc, że to w rzeczy samej doskonały wybór.
Oczywiście wybierając się ku docelowemu miejscu nie mogliśmy nie skorzystać z najtańszych na świecie taksówek. Kolejny raz przenikały umysł arystokratyczne myśli, przemierzając 30 kilometrowy odcinek między naszym hotelem w Porlamar a samym Juan Griego. W końcu w Polsce zbytnio nie pozwalałem sobie na taksówkowe wojaże, tymczasem tutaj wręcz nadużywaliśmy tego środka transportu, bynajmniej nie czując przy tym obciążenia dla portfela. Viva Wenezuela !
W drodze do Juan Griego znajduje się miejscowość La Asunción, będąca formalnie stolicą kraju. Miasto niewielkich rozmiarów nabyło ów status głównie z uwagi na swoje wewnątrz-wyspowe położenie, pozwalające uniknąć korsarskich najazdów, jakimi masakrowane były miasteczka nadmorskie. La Asunción słynie z dwóch obiektów, przysparzających miastu turystów. Bez nich, śmiem przypuszczać, turystyczny umysł, rwący raczej ku plażowym atrakcjom wyspy, nie skłoniłby ciała do pozostawienia śladu swojej bytności w tym miejscu. Pierwszym jest pięknie ulokowany na jednym z nadmiejskich wzgórz fort Santa Rosa of La Asunción. Widok z fortu na ulokowane w dole miasto, a zwłaszcza na okoliczne wzniesienia poraża. Przetrzymywana w tutejszym więzieniu, María Luisa Cáceres Díaz de Arismendi, żona wielkiego wojownika o wyzwolenie Wenezueli spod hiszpańskiego kolonialnego jarzma - Juana Baptisty Arismendi, zapewne umilała sobie ciężki zakratowy los owymi spektakularnymi widokami. Nie omieszkałem sobie, przekonać się naocznie, jak jej więzienna cela wyglądała.
Inną atrakcją miasta La Asunción jest najstarsza katedra wyspy - Cathedral of Our Lady of La Asunción. Jej dosyć toporna i surowa, choć przy tym niebywale urokliwa, postać wskazuje szmat czasu, jaki musiał upłynąć od czasu jej wzniesienia, co miało miejsce w 1571 roku.
Szwendanie się ulicami średnio interesującego La Asunción nie zajmuje nam zbyt wiele czasu. Wkrótce znów siedzimy w taksówce, przemierzając dystans dzielący nad od Juan Griego. Tutejsza plaża nie porusza zmysłów nawet w połowie, jak Playa El Aqua, na której spędziliśmy wczorajszy dzień. Plaża nawet nie ma takiego charakteru. Wydaje się, że nie jest to typowa plaża pod turystów. Dominują tutaj łodzie rybackie, na nabrzeżu stoją kutry. Czystość samej plaży podobnież nie rzuca na kolana. Z drugiej strony, mamy tutaj przynajmniej możliwość podejrzenia życia codziennego miejscowej nadmorskiej społeczności, dla której wpływy z morza stanowią główne źródło utrzymania. Uroki plaży docenić można z górującego nad okolicą fortu La Galera. Widok na księżycowatą zatokę Juan Griego zapiera dech w piersiach. Egzotyczne oblicze zatoki, zbocza porośnięte kaktusami i innymi sukulentami, przelatujące pelikany, wszystko to sprawia,że człowiek aż chłonie pełnią umysłu owe wzrokowe nowości.
Będąc w Juan Griego warto rzucić również okiem na tutejszy kościół San Juan Evangelista. Wpływy idei neogotyckich są tutaj zaznaczone aż nad wyraz dostrzegalnie.
Podobnież niedostrzegalnie nadciąga zmrok, co w tych szerokościach geograficznych, skłania do niezwłocznego udania się do bazy noclegowej. Biel bijąca z naszych twarzy odradza wieczorne wojaże poprzez wenezuelską bandycką rzeczywistość.
W hotelowym basenie, zapewne rozochoceni promilami buzującymi w naszych głowach w stopniu proporcjonalnym do ilości przełkniętego alkoholu, podejmujemy jedną z najbardziej szalonych decyzji w życiu. Raz kozie śmierć, decyzja została podjęta, mimo płynących z każdej strony prób wyperswadowania nam jej. Jedziemy promem na kontynent południowo-amerykański, do kontynentalnej Wenezueli. Wizja szalonych przygód działa podobnie jak spijany alkohol, sprawia że krew buzuje szybciej. Miast ruszyć pod bezpiecznym okiem któregoś z tour operatorów, wybieramy się na własną rękę. Powinno wyjść ubożej dla portfela, bogaciej dla doznań umysłowych. Przynajmniej taką mamy nadzieję. Plan jest prosty, jakoś dotrzeć do wrót dżungli, by następnie stanąć oko w oko z najwyższym wodospadem świata. Środki, sposób dobrnięcia do celu, mają tylko dodać kolorytu naszej wyprawie.
Zew przygody wyraźnie woła. Już nie idzie przed nim uciec....