Ostatecznie kupilem wczoraj mojego nowego skuterka. Uzywanego koreanca marki Ko Lao. W jego cenie moglbym praktycznie kupic nowego chinczyka, ale po doswiadczeniach z chinskim dziadostwem ojca, nie chcialem pchac sie w niewiadoma. Dalem 300 USD, mam nadzieje dojechac nim do Luang Prabang oraz Phonsavan i wrocic nim do Vientianu. Przynajmniej pierwotny plan to zaklada, choc kto wie co w glupiej, przesiaknietej marzeniami, glowie sie urodzi :) Moze po powrocie nawet uda sie go sprzedac z zyskiem. W koncu dzien wczesniej Chinczyk chcial dac za niego wiecej. Miejscowi zakladaja sie, ze nie dojade nim nawet do Luang Prabang. Nawet nie wiedza z jak zacietym i nielubujacym sie w porazkach gosciem maja do czynienia. Zacisne zeby i dojade. Wierze zreszta, ze nawet znacznie dalej niz do Luang Prabangu. Oby tylko moj motorek wytrzymał i wykazal sie choc w polowie takim zacieciem, jakie az bije od jego wlasciciela. Ale jestem szczesliwy na sama mysl, ze ujrze piekno laotanskiej ziemi z siedziska wlasnego jednoslada. Dzieki temu ruchowi moje mozliwosci poznawcze znacznie sie poszerzyly.
Ruszylem wiec moim nowym motorkiem z Vientianu juz po poludniu, po zalatwieniu wszelkich formalnosci zwiazanych z przejeciem wlasnosci mojego nowego dwukolowego przyjaciela. Postanowilem obrac mniej uczeszczana i dluzsza droge nr 10 zamiast glownej drogi kraju, slynnej nr 13. Okazalo sie to strzalem w dzisiatke. Jechalem niezla jakosciowo nawierzchnia przez dzikie wioseczki, co raz to mijajac serpentynowato wygieta rzeke. Po wlaczeniu sie w koncu na 13, zaczal sie koszmar. Chyba tylko na Ko Phanganie w ubieglym roku jezdzilem gorszymi drogami. Tyle ze tamte to byly boczne drogi, nieprzewidziane na wzmozony ruch. Tutejsza to glowna "autostrada" kraju, po ktorej suna ciezkie ciezarowy, turystyczne autobusy, kilka samochodow, kilka motorkow ( w tym tak napalony jak ja), kilku jeszcze bardziej napalonych rowerzystow, a czasem i stada krow :) Wreszcie dotarlem do kraju, o ktorym bez watpienia mozna powiedziec, ze ma drogi gorsze niz te widziane w naszej ojczyznie. Gdy tylko sie rozpedzic, zaraz wystepuje odcinek tak dziurawy, ze az strach nie przygryzc jezyka. W dodatku trzeba uwazac i na te inne atrakcje, jak chocby wspominane krowy walesajace sie czesto centralnie po srodku laotanskiej "autostrady". Najgorszy jest jednak czerwony pyl, wzburzony zwlaszcza po przejezdzie duzej ciezarowy, badz autobusu. Wdziera sie w kazda wolna polac organizmu, niezapominajac zwlaszcza o nosie, oczach i zebach.
Majac na uwadze kierowanie swoja wlasnoscia, staralem sie zbytnio nie nadwyrezac mojego motorka. W koncu ma mi tu wiernie sluzyc przez jakis czas. Totez chucham i dmucham na niego nieustannie. Niestety nie zdazylem po drodze wymienic zarowek w moim pojezdzie, totez po zapadnieciu ciemnosci, pozbawiony przedniego swiatla, musialem przenocowac niedaleko docelowej miejscowosci, w calkiem przyjemnym hosteliku. Droga do Vang Vieng, gdyby nie stan jej nawierzchni, bylaby jedna z piekniejszych, jakich do tej pory doswiadczylem. Im blizej Vang Vieng, tym majestatyczniej prezentuja sie tutejsze gory. Widoki sa wprost boskie. Po dotarciu do Vang Vieng, skierowalem sie wprost ku rzece, podejrzec jak wyglada najwieksza z atrakcji okolicy. W dodatku ta, ktora miejscowosc ta wypromowala. Ktos kiedys wymyslil splywac tutaj detka z ciezarowki, a jako ze pomysl wypalil, miasteczko przyciaga odtad rzesze mlodych ludzi z calego swiata. Niestety splywanie na detce w polaczeniu z piciem nieskonczonych ilosci alkoholu, degustowaniem roznych rozbawiaczy i wsluchiwaniem sie w dudniace z kazdego okolicznego baru odglosy techno, na tyle mnie zdegustowaly, ze bylem wrecz sklonny opuscic te miejscowosc i udac sie wprost na polnoc, ku Luang Prabang. W koncu przyjechalem tu zobaczyc piekny dziki Laos, a nie standarty europejskie przeniesione na azjatycki grunt. Ochlanych ludzi, dudniacego techno, moge sie nasluchac rowniez w domu. Dobrze, ze jednak nie wyjechalem. Miast tego udalem sie do miasteczka, ktore wiekszosc dnia wolne od przywar upitej mlodziezy, robiacej z tubingu (splywu pontonem) okazje do pijaczych orgii, jest bardzo przyjemne. Byc moze ogladanie kolejnych odcinkow "Simsonow" badz "Przyjaciol", puszczanych na okraglo w tuejszych barach, wydaje sie nie co infantylne, ale przyjemna atmosfera miasteczka, a zwlaszcza jego cudowne polozenie, nadrabiaja w calosci wizerunek popsuty przez nadrzeczna rozpuste bialasow. Wydaje sie, ze kazdy, nawet szukajacy odrobiny wyciszenia znajdzie tu swoje miejsce, choc moze niekoniecznie nad rzeka :)
P.S. Nie wiem co dalej ze zdjeciami, bo jakis wirus zainfekowal w kafejce moja karte. Mam nadzieje, ze uda sie rozwiazac problem.
P.S. Poki co motorek sprawuje sie niezle. W dodatku utarlem nosa kilku przyjemnym vientianczykom, ktorzy twierdzili, ze nie dojade nim do Vang Vieng. Tymczasem owe 160 km w tragicznych warunkach, jesli chodzi o jakosc nawierzchni, pokonalem poki co bezproblemowo.