Pierwszego dnia pobytu w Vang Vieng, zdecydowanie zdegustowany orgiami, majacymi miejsce przy okazji, rozslawiajacego miejscowosc tubingu, postanowilem udac sie ku innym atrakcjom miasta. Szczegolnie duzo tu jaskin, kilka zdecydowanie wartych odwiedzenia. Niestety okazalo sie, ze moj motorek zlapal gume. No coz... Musialem go oddac w rece mechanika szybciej niz bym przypuszczal. Przy okazji mogl tez wymienic zarowki, by moje swiatla poczely wreszcie swiecic pelnia zycia. Czas wykorzystalem na wizyte w najblizszej centrum miasta jaskini Pa Poak Cave. Sama jaskinia nic specjalnego, ot zwykla dziura w ziemi. Ale widok ze szczytu, palce lizac. Rozciaga sie stad niesamowity pejzaz okolicy, widac gorujace wysoko ku niebu gory, lezaca w dolinie miejscowosc, wreszcie mnostwo pol i drobniutkich zagrod gospodarczych. Posiedzialem sobie troche na gorze, by napawac sie widokami.
Po odebraniu motorka pojechalem ku naslawniejszej jaskini okolicy - Tham Phou Kham. Przy okazji podwiozlem tam sympatycznego Niemca, chyba nie zdajacego sobie sprawy, ze do jaskini jest ponad 7 km, co w przypiekajacym sloncu nie byloby zwyczajnie milym spacerkiem. Sama jaskinia rzeczywiscie budzi respekt, zwlaszcza rozmiarami. Dodatkowego smaczku dodaja ciemnosci panujace wewnatrz. Nowo poznanego kolege na tyle mrocznosci wystraszyly, ze niedlugo po wejsciu postanowil czmychnac niespodzianie. Pozostalo mi zaglebiac sie w jaskiniowe zakamarki samotnie. Bez dwoch zdan stwierdzam, ze byla to nadzwyczaj przyjemna przygoda. Przy slabiutkim blasku latarki zaglebialem sie coraz dalej. Na tyle, ze w koncu stracilem rachube czasu i uznalem, ze lepiej wrocic. Trudy jaskiniowej wloczegi umililem sobie w przyjemnej temperaturowo wodzie slynnej Blue Lagoon. Rzeczywiscie blekitna woda, w dodatku niesamowicie czysta, byla dobra nagroda dla nog znuzonych dzisiejszymi wspinaczkami ku wejsciom do jaskini.
Wieczor spedzilismy wraz z Niemcem oraz sasiadem z guesthousu z Holandii na degustacji laotanskiego Lao beer. Kolejny raz przyznac trzeba, ze to zdecydowanie produkt, ktorego laotanczycy nie musza sie wstydzic. Przy okazji debatowalismy nad aspektami tubingu w Vang Vieng. Jednoglosnie uznalismy to za zdecydowanie odrazajacy sposob na promowanie miasteczka. Mimo wszystko w glowie kielkowala mysl by sprobowac choc splynac detka, moze bez odwiedzania dudniacych barow. Niestety kolejnego dnia chorobliwie miksujace sie ryki techno muzyki, ostatecznie zniechecily mnie do tego typu atrakcji. Opuszcze wiec Vang Vieng bez doswiadczenia jego wiodacej atrakcji. I wiecie co, bynajmniej tego nie zaluje. Nic a nic :)
Szkoda, ze ludzie zachodu staraja sie zrobic tu sobie swoj wlasny zwesternizowany swiat, nawet o to nie pytajac sie miejscowych. Szkoda, ze psuja to co w tej czesci Azji, rowniez i Laosie, najpiekniejsze. Czysty nieskazitelny spokoj, piekna nature i niezmaterializowana, delikatna azjatycka dusze. Dudniac odrazajaca techno muzyka, zataczajac sie po hektolitrach piwska i darmowych szotow, wreszcie tracac osobowosc po kolejnych piorunujacych narkotykowych dawkach, daja niestety nienajlepszy przyklad dla cywilizacji bialego czlowieka. Azjatom pozostaje patrzec na to tylko z politowaniem. I choc gdyby czerpali z tego haniebnego procederu korzysci, niestety wiekszosc tutejszych guesthouseow i barow wokoltubingowych pozostaje w rekach bialych zarzadcow. Tym samym cywilizacja bialego czlowieka, przenoszac do Azji swoje wlasne piekielko, powoduje ze miejsce traci troche na swoim uroku. Uroku wynikajacego z cudownego polozenia, wreszcie z sympatycznego obejscia miejscowuch ludzi. Nie wszyscy zgodziliby sie na to, by w ich wlasnym ogrodku robic taki cyrk !!! Bialemu, jak widac wolno wiecej... Oczywiscie nie odradzam nikomu samego Vang Vieng, nawet samego tubingu, w koncu mozna go spedzic zdecydowanie inaczej niz zdecydowana wiekszosc jego uczestnikow. Vang Vieng ma wiele atrakcji i to bezwzglednie wartych odwiedzenia. Rozwazam jedynie rozmyslenie sie nad tym, czy aby zachowujac sie jak cala rozszalala horda, nie dajemy sami przykladu na zgubny wplyw cywilizacji bialego czlowieka...