Wlasciwie przez caly okres laotanskiej panstwowosci Luang Prabang pelnilo funkcje stolicy kraju. Dopiero przewrot komunistow w 1975 roku poczynil w tej kwestii zmiany i odtad mianem tym tytuluje sie Vientiane. Choc czy zasluzenie to juz inna sprawa. O ile nie na papierze, to mimo wszystko w aspekcie kulturowym Luang Prabang zdecydowanie zasluguje na wyniesienie go ponad obecna stolice kraju. Doceniono to i w swiecie honorujac miasto zaszczytnym tytulem miasta objetego patronatem UNESCO. Niezwykle popularnym w oczach zwlaszcza turystow jest tu tradycyjny obchod rankiem mnichow buddyjskich polaczony z , byc moze to niewlasciwe slowo, ale lepszego nie znalazlem, zebraniem o strawe. Lokalna ludnosc, majaca w glebokim powazaniu mnichow sypie im do misek ryz. Wszystko odbywa sie w bardzo podnioslej atmosferze. Niestety turysci nie zawsze potrafia odpowiednio odniesc sie do tutejszej etykiety, przedkladajac natarczywosc przy pstrytkaniu fotek nad konieczne w tej sytuacji zachowanie powagi odpowiedniej dla rangi tej tradycji. Wszak pochwalenie sie przed znajomymi zdjeciem ma wiekszy wydzwiek niz dochowanie kilkusetniej, dla nich zupelnych ignorantów, tradycji. Ale nie o tym tutaj chcialem pisac. Nie wypada caly czas bic w zalobne tony, zwlaszcza ze laotanska rzeczywistosc jest taka piekna.
Szczegolnie urokliwie prezentuje sie stara czesc miasta, tzw. old quater, gdzie dominuja piekne swiatynie buddyjskie z gorujacym nad miastem kompleksem Phou Si na czele oraz pieknymi kolonialnymi kamieniczkami z czasow francuskich najezdzcow. Samo przechadzanie sie miejskimi uliczkami, przemykanie ich waskimi zaulkami, podgladanie spokojnego tempa zycia miejscowych, nalezy do czynnosci nader przyjemnych. Tym bardziej, ze raz trafia sie w objecia poteznego Mekongu, innym razem skrecajac w prawo, trafia w obrzeza starowki wyznaczone rzeka Nam Khan.
I wlasciwie w ten sposob uplynal mi pierwszy dzien pobytu w miescie. Wreszcie poznalem pierwszych rodakow na mojej drodze. W dodatku zdecydowanie letnich, bo juz w wieku przedemerytalnym. Tymbardziej zostalem pod wrazeniem, ze pierwszy raz w zyciu zdecydowali sie na wyjazd indywidualny, organizujac sobie wszystko od a do z na wlasna reke. Oj, nic tylko przyklasnac takim ludziom, ktorzy miast lezenia przed telewizorem, uderzaja na drugi koniec swiata, by zobaczyc jego cuda z pierwszej reki. W dodatku, okazalo sie, ze ta swoboda podrozowania zapadla im w krew i uznali, ze odtad tylko czesciej beda w ten sposob wyjezdzac. Podobnie jak ja byli poki co Laosem zachwyceni. Podrozowanie samodzielne daje sposobnosc poznawania wielu ciekawych ludzi z calego swiata. Koniecznosc otwarcia sie na innych sprawia, ze mozna spotkac na swej drodze wielu takich ludzi. I tutaj poznalem sympatycznego Slowaka, mila Chinke, czy tez zdecydowanie humorystycznego Australijczyka. Oj, podroze zdecydowanie poszerzaja horyzonty...
Kolejnego dnia wybralem sie moim jednosladem, jeden dzien bezczynnosci mu wystarczyl, ku najwiekszym w tej czesci kraju, wodospadom Kuang Si. Mimo, ze wiele pieknych wodospadow juz w swoim zyciu widzialem, zwlaszcza w zeszlym roku, w Tajlandii, te zdecydowanie znajda sie w mojej czolowce. Wspinaczka przez dzungle na ich szczyt nie nalezy do najprostszych, niemniej widok z samej gory wart jest podjetego trudu. Oczywiscie nie bylbym soba, gdybym nie pozwolil sobie na znalezienie najlepszego miejsca do podziwiania jego widokow z samej gory. Dobrze, ze skonczylo sie tylko na zdmuchnieciu mojej ulubionej czapeczki. Poki co, w Luang Prabang, nie jest mi ona zbyt potrzebna. Slonce jest tu jakos schowane za gorami i w sumie jest dosyc chlodnawo. Nie przypieka jak na rowninach wokol Vientianu, totez proces przybrazawiania opalienizny, stopniowo przyhamowal ....
Jutro kontynuuje zwiedzanie Luang Prabang i okolicy. Miastu naprawde warto dac wiecej czasu.
Pozdrawiam wszystkich, zwlaszcza rodzinke :)
P.S. Ale naszym poszczescilo sie w losowaniu grup na Euro. Grupa marzenie, az wstyd bedzie nie wyjsc. Osobiscie jednak wolalbym przetarcia z silniejszymi rywalami. Byloby przynajmniej wiecej adrenaliny...