Do Siem Reap dotarlem po siedmiogodzinnej mordedze w autobusie. Oj zamarzylo mi sie beztroskie motorkowanie w Laosie.Bylem wolny, beztroski, nieznudzony jak mops, moglem przystanac gdzie dusza zapragnela. Byc moze dlatego bardziej do gustu przypadl mi Laos. Choc w sumie nie dziwota, skoro przed oczyma dominowaly majestatyczne gory, wszechobecna zielen, lasy, rzeki, pola ryzowe. Dominowala natura w najczystszej postaci. Tutaj widok zza szyby nie jest tak bajkowy. Gdzie nie popatrzec brazy, szarosci, plaskosci. Byc moze, gdy wszechobecne tu pola ryzowe sie zazielenia i pejzaze zyskaja na wartosci. Byc moze zielen ryzowisk na tyle przyciagnie uwage widza, ze nie zauwazy on paletajacych sie nieskladnie stert smieci. Byc moze... Oczywiscie ublizylbym Kambodzy, gdybym pisal o niej wylacznie zle. Nie moze ona rownac sie przymiotom Laosu, skoro natura jej nimi nie obdazyla. Kambodza za to przykluwa uwage blekitami morza, cudownymi zabytkami starozytnych cywilizacji kmerskich, wreszcie przyciaga sympatyczna natura miejscowych ludzi.
Dotarlszy do Siem Reap spodziewalem sie przywar typowych dla osrodkow masowo gromadzacych turystow. Spodziewalem sie zastac miasto nastawione na zaspokajanie potrzeb najbardziej zblazowanych turystow, przeczuwalem trafic do miasta dudniacego muzyka, splywajacego hektolitrami alkoholu. Spodziewalem sie natrafic na klimat imprezowy typu widzianego przeze mnie w Sihanoukville. Moje wyobrazenia ugruntowal przyjazd na miejscowy dworzec autobusowy, gdzie doslownie doszlo do walki tuktukowcow o klienta. Wrecz zamkneli brame wjazdowa na dworzec, by nie wpuscic czesci konkurencji. Sodoma Gomora to najsubtelniejsze okreslenie sytuacji dworcowej. Nie dziwota, ze po takich dantejskich scenach bylem raczej sceptycznie nastawiony do miasta.
Moje wyobrazenia zmienila calodzienna wloczega po miescie. Postanowilem troche zluzowac i odlozyc wizytacje najwiekszej atrakcji okolicy, a na pewno i jednej z najwiekszych atrakcji globu, kompleksu Angor, na nastepne dni. Powloczylem sie troche po miescie i musze przyznac, ze miasto wpadlo mi w oko. Urzeka swoja sielska wrecz atmosfera. Nie widac tu natloku turystow, pewnie ich cala rzesza w trakcie dnia przemierzala pobliskie ruiny. Wiekszosc aktywnosci miejskiej toczy sie wokol trojkatu wyznaczonego przez brzegi rzeki Siem Reap, starego bazaru i ogrodu Royal Independence. Francuska architektura kolonialna, klasztory buddyjskie, gwar targowisk, miasto potrafi ukazac swa urokliwa twarz. W dodatku ceny sa przystepne dla backpackerskiej braci. 3 dolary za dwudaniowy obiad, oj dawno juz nie jadlem w Kambodzy tak tanio. Generalnie miasto wpadlo mi w oko, mam nadzieje, ze opuszczajac je za kilka dni w dalszym ciagu bede mogl sie wyrazac o nim tylko i wylacznie dobrze.
Poznym popoludniem, kuszonym bliskoscia atrakcji z pierwszych pozycji listy UNESCO, pojechalem wypozyczonym rowerem zakupic bilet trzydniowy do kompleksu Angkor. Zakupiwszy go po godzinie 16.45 moglem jeszcze tego samego dnia udac sie na obejrzenie zachodu slonca w kompleksie Angkoru. Waznosc trzydniowego biletu zacznie swoj bieg dopiero jutro. Przyznam, ze to ciekawa propozycja, nie moglem sobie odmowic nie skorzystania z niej. Ruszylem ku pierwszej ze swiatyn kompleksu, chyba najslynniejszej, ku samemu Angkor Watowi. Strzelajace w niebo kukurydze zachwycaly juz z daleka, zwlaszcza rzucajac swoje lustrzane odbicie w pobliskich wodach baraju. Widok z blizsza stemperowal nieco pierwotny zachwyt. Pech chcial, ze znaczna czesc budowli znajduje sie w stanie remontu. Podobnie zawiodl zachod slonca. Byc moze wyczerpalem juz swoj limit szczescia na kambodzanskie zachody slonca. W koncu tyle przepieknych juz ujalem w swym obiektywie. Dzisiejszy niestety zawiodl. Sloncu dzis jakos nie w smak bylo dostojnie zachodzic nad wiekowymi budowlami. Coz, pozostaje liczyc, ze kolejne dni w tym wzgledzie nie zawioda.