Slonko znow wrocilo na wlasciwe miejsce, zapowiadal sie przyjemny dzien. Nic nie stalo na przeszkodzie, by zrealizowac moje pierwotne plany, wypozyczyc motorek i pojezdzic po okolicy. Tuktukowa mafia spod hotelu zbytnio nie byla z tego powodu zadowolona, odradzajac mi samotne wojaze, twierdzac ze droga kiepska, sam nie dam rady. Nawet nie probowalem ich uswiadamiac, ze samotnie przejechalem caly Laos wzdluz. Oni maja swoja, zaslepiona wizja turystycznych dolarow, prawde. Po dlugich poszukiwaniach znalazlem na peryferiach miasta tani motorek (5 USD za dzien) i ruszylem przed siebie.
Na pierwszy ogien padla jedna z najwiekszych atrakcji okolicy, slynny bamboo train. Kambodzanie przy wsparciu zagranicy, zwlaszcza wszedobylskich Chinczykow, renowuja swoje tory. Co za tym idzie probuja dostosowac swoje koleje do standartow akceptowalnych w cywilizowanym swiecie. Za kilka lat nie bedzie juz miejsca na owe bamboo train. Przypominajace drezyny pojazdy, sklecone z kilku bambusowych pali, napedzane malym silniczkiem, dalej sluza miejscowym, stanowiac jednoczesnie turystyczna atrakcje. W sytuacji, gdy dochodzi do spotkania dwoch, nadjezdzajacych z naprzeciwka drezyn, ta mniej obladowana musi ustapic pierwszenstwa tej bardziej obciazonej. Odbywa sie to w ten sposob, ze rozbiera sie owa drezyne, usuwa z torow, a nastepnie ponownie sklada. Dotarlszy na miejsce, postanowilem poczekac, celem dzielenia kosztow, na kolejnych turystow. Jako,ze chwila troche sie przeciagala, postanowilem zjesc smaczna zupke w miejscowym przybytku restauracyjnym. Okazalo sie to strzalem w dziesiatke. Decyzja stanowila punkt zwrotny dla kolejnych zdarzen dzisiejszego dnia, a jezeli wyjawilbym szeroko zaawansowana wole, nawe dla wydarzen istotnych dla mojego dalszego zycia. Otoz jedna uwaga, skierowana w kierunku miejscowego policjanta turystycznego, okreslajaca miejscowa dziewczyne, jako wyjatkowo piekna, pociagnela za soba caly szereg zdarzen, efektem ktorych byly bardzo zaawansowane rozmowy odnosnie naszego dlaszego stosunku malzenskiego. Dziewczyna w istocie byla piekna, ale nie przejawialem dazen mariazowych. Niemniej oficer, potem dolaczyla i rodzina dziewczyny, zrobili to za mnie. Roztaczali wizje logistyczne naszego slubu, wizje zycia po slubie, wreszcie kwestie typowo formalne, jak uiszczenie niejakiego posagu za dziewczyne. O takim kambodzanskim zwyczaju slyszalem, niemniej cena - 400 USD wydawala mi sie wyjatkowo smieszna, zwlaszcza zwazywszy walory estetyczne kobiety. Jako, ze zbytnio nie dopuszczono mnie do glosu, sprawa wydawala sie bardzo powazna. Z pomoca przyszli mi turysci. Niemiecka para ruszyla ze mna na przejazdzke bamboo train. Bylo ciekawie, dosyc szybko, choc nie moge powiedziec, ze jakos nadzwyczajnie. Po powrocie do miejsca startu, nasze love story znalazlo swoja kontynuacje. Na moja sugestie ze nie znam dziewczyny, zaproponowano mi jej towarzystwo na reszte dnia. W sumie, uznalem, czemu nie. Tym bardziej, ze zbytnio nie znalem drog ku kolejnym atrakcjom, a i towarzystwo urokliwej dziewczyny lechtalo ego :)
Z moja kambodzanska "narzeczona" ruszylismy ku szczytowi Phnom Banan, gdzie znajduje sie swiatynia Wat Banan, troche przypominajaca niektore angkorskie. Okolo 360 schodow wiodacych na szczyt potrafi zmeczyc. Szczegolnie moja kambodzanska narzeczona. Niemniej widok z gory powala. Widac stad dokladnie cala okolice. Gdzie nie popatrzec plasko, tylko na dalekim zachodzie wyrastaja nieco nad owa plaskosc Gory Kardamonowe. I sama swiatynia, noszaca slady hinduskiego ryta, wyglada calkiem urokliwie, choc po wizytacji Angkoru, az tak nie rzuca na kolana.
Kolejnym celem naszej podrozy bylo inne swiatynne wzgorze - Phnom Sampeu. Jako, ze wieczor zblizal sie wielkimi krokami, postanowilem odpuscic sobie zwiedzanie samego szczytu. Uznalem, ze owa zaleglosc nadrobie kolejnego dnia. Zachod slonca w tym miejscu, jest dobra okazja na obserwacje grupy ponad 5 milionow nietoperzy wylatujacych z pobliskich jaskin na nocne zerowanie. Widok rzeczywiscie zachwyca, nietoperze leca w rownym, bojowym szyku, jeden za drugim, rzad za rzedem. Wyglada to naprawde intrygujaco.
Wieczor zakonczylismy wspolna kolacja z moja kambodzanska "narzeczona". Uznalem, ze w dobrym guscie jest zaproszenie jej na kolacje, wzamian za uslugi przewodnicze w ciagu dnia. Bylo przyjemnie, szkoda tylko, ze Nu, to jej imie, dosyc kiepsko mowila po angielsku.
W efekcie moj dzien, niesamowicie bogaty w doznania, rowniez te ktorych autentycznie bym sie nie spodziewal dobiegl konca. Bylo sympatycznie, dzieki mojej towarzyszce, nad wyraz uroczo, zwlaszcza jednak zabawnie. Doswiadczylem na wlasnej skorze, sposobu w jaki nieformalnie dogrywa sie zwiazki malzenskie w Kambodzy. Ciekawym jestem tylko czy moja kambodzanska "narzeczona" i jej rodzina w dalszym ciagu mysla o zdarzeniach dnia dzisiejszego tak powaznie...