W koncu uznalem, ze czas choc na chwile opuscic Battambang. Troche zbyt duzo zdarzen przypadlo mi tu w udziale w zdecydowanie zbyt krotkim czasie. Zamarzylo mi sie troche od tego odpoczac. Najlepsza forma odpoczynku dla mnie jest ruszenie motorkiem przed siebie. Motorkowanie to najlepsza forma podrozowania. Bedac zamknietym w prostokatnej samochodowej puszce nie ma sie tylu mozliwosci, nie czuje sie tej wolnosci, co na motorku. Rower byc moze stanowi dobra namiastke motorka, nie daje jednak tych samych mozliwosci logistycznych, latwego i przyjemnego podrozowania.
Odpalilem wiec swoj jednoslad i ruszylem przed siebie. Za cel obralem prowincje Pursat, z jej glownym miastem, oddalonym troche ponad 100 km od Battambangu. Tuktukowa mafia oczywiscie odradzala mi takie samotne wojaze, twierdzac ze niebezpiecznie, a i Pursat nudnawy. Jak zwykle postanowilem postawic na swoim. Kilometry znow uciekaly, znow czulem ta niesamowita wolnosc, niezaleznosc. Moglem przystanac, gdzie dusza zapragnie, pogawedzic na migi z miejscowymi chlopami. Oj, brakowalo mi tego. Az przypomnialy sie cudowne czasy laotanskich wojazy. Tutaj mialem choc namiastke tego. W troche ubozszej wersji, w koncu kambodzanskie widoki z drogi nie moga rownac sie tym laotanskim. Porazaja zwlaszcza widoki masy smieci na poboczu, nudza jednostajne widoki brazowawo-piaskowych pol. Gdzie te gory, rzeki, gdzie ta zielen, ryzowiska ? Okolica zrobila sie ciekawsza juz w samej prowincji Pursat. Zaczely wyrastac palmy, drzewa pomaranczowe. Prowincja slynie zreszta z cukru palmowego i pomaranczy, rowniez z rzezb w kamieniu. Bylo przyjemniej dla oka.
Sam Pursat wydal sie ciekawym miastem. Na jego ocene zdecydowany wplyw mialo urokliwe polozenie nad rzeka Pursat. Widok na kilka mostow przepasajacych dostojnie rzeke musial sie podobac. Intrygowal zwlaszcza most zerwany w trakcie powodzi. Trwal w stanie oko sycacego zniszczenia po dzis dzien. Glowna atrakcja miasta, poza kilkoma kolonialnymi willami, jest niewatpliwie wyspa lodz, usadowiona na srodku rzeki. Ponoc niegdys w tym miejscu utknela lodz. Z czasem obrosla i zmienila sie w wyspe. Obecny ksztalt, zawdziecza inwestycjom z konca ubieglego wieku, gdy wyspe obetonowano i obmalowano na ksztalt lodzi. Przyznam, ze wyglada to sympatycznie. Koniecznie nalezy odwiedzic tez miejscowe centrum informacji turystycznej. Panna Tida, bardzo sympatyczna, sluzy niezbedna rada z niesamowicie serdecznym usmiechem na twarzy. Informacje u niej zasiegniete pozwolily mi zorganizowac plan wojazy po pursackiej prowincji. Po odwiedzeniu pursackiego srodmiescia udalem sie wprost ku plywajacej wiosce "floating village" w Kompong Luong. Widzialem juz wprawdzie ich kilka, niesamowicie uroczo pozujacych do kadru, niemniej wizja zobaczenia kolejnej, zwlaszcza podczas zachodu slonca, budzila emocje. Planowalem przenocowac na lodzi w plywajacej wiosce. Istnieje taka mozliwosc (6USD). Dotarlem jednak zbyt pozno. W dodatku armia komarow obsiadajaca moje konczyny zdecydowanie odradzila mi ten pomysl. Pozostalo kontemplowanie zachodu slonca z nabrzeza. Na nocleg zostalem w niedalekim Krakorze.
Kolejnego dnia ruszylem w dziki pursacki interior. Zaopatrzony w mapy, ufny we wlasne sily, planowalem zobaczyc kawalek dzikiej, rolniczej, pelnej wdzieku Kambodzy. Przywitaly mnie ceglasto - czerwone gliniaste drogi. Po wjechaniu na plaskowyz Lang Trach, widok rzeczywiscie zyskal na krasie. Na horyzoncie, coraz blizszym, majaczyly gory Kardamonowe. Alez sie stesknilem za takimi widokami. Planowalem dotrzec wprost ku nim, ku wodospadowi Chrok L'Eang. Niestety w pewnym momencie wjechalem w dzungle. Przecinalem waskie piaszczyste sciezki szukajac dostepu do wodospadow. Brak oznaczen, wizja utkniecia, stracenia drogi w dzungli, poczela budzic niepokoj. Ostatecznie po ujrzeniu kilku kaskad, rozczarowany, zawrocilem. W drodze powrotnej skorzystalem z zaproszenia miejscowej grupki mieszkancow wioski. Zapewne widok bialasa w tych dzikich okolicach byl dla nich sensacja. Zakosztowalem ryzowej wodki, nalewanej prosto z wiadra. Wygladalo to troche niesmacznie, niczym pomyje, niemniej uznalem za wskazane skorzystanie z propozycji. Podjadlem tez troche i ruszylem dalej. Kolejnemu zaproszeniu musialem niestety powiedziec nie, czas naglil, a trasa do pokonania zapowiadala sie na dluga i pelna niespodzianek. Po powrocie na glowna droge wiodaca ku Battambang, wrocila pewnosc siebie. W drodze powrotnej spotkalem sympatycznego Amerykanina Seana, ktory w miejscowej szkole, na totalnym odludziu, w ramach wolontariatu, nauczal tu dzieciaki. Przyznam, ze podziwiam takich ludzi. Mnie chyba, glownie z racji wieku, trudno byloby zdecydowac sie na taki gest. Choc niewatpliwie to najlepsza mozliwosc kontaktow z miejscowa ludnoscia. Potwierdzala to zreszta znajomosc miejscowego jezyka u Seana. Obsiadla nas cala gromadka dzieciakow, przysluchujac sie rozmowie dwoch bialasow. Bylem pod wrazeniem, gdy dowiedzialem sie, ze ucza sie w szkole 3 jezykow - francuskiego, angielskiego i chinskiego. Nic tylko przyklasnac.