Znow jestem w Kambodzy. Ale o tym pozniej.
Jeszcze troche pomecze o perypetiach na Ko Chang. Niestety nie zbyt przyjemnych, dla pewnych nieznanych mi osob wrecz tragicznych, dla mnie ze szczesliwym koncem. Wspomne o nich jednak, by udzielic przestrogi na przyszlosc. Otoz moj ostatni dzien na Ko Chang, Sloniej Wyspie, dal swiadectwo faktowi, o ktorym wczesniej juz wspominalem, a ktorego niestety i ja doswiadczylem. Nadmienialem juz, ze Ko Chang, ze swoimi przewyzszeniami, poteznymi skokami nachylenia drog, ostrymi zakretami jest miejscem niebezpiecznym dla motorkowiczow. Zwlaszcza dla tych, a na Ko Changu jest ich wielu, ktorzy kieruja pod wplywem roznego rodzaju uzywek, szczegolnie alkoholu. Jezeli do tego dodac sliska nawierzchnie, bedaca nastepstwem deszczu, tragedia murowana. Ostatniego dnia pobytu na wyspie mialem ta tragiczna sposobnosc bycia swiadkiem trzech smiertelnych wypadkow. Dwa z nich byly udzialem obcokrajowcow. Widok czesci ludzkiego organizmu, rozrzuconch na drodze, prosze wierzyc, nie nalezal do przyjemnych. Sliska nawierzchnia sprawila, ze prowadzenie pojazdu bylo nie lada trudnoscia. Sam tego zreszta wkrotce doswiadczylem. Mimo, ze motorkiem troche juz kilometrow zrobilem, troche wprawy nabylem. Niestety sliska nawierzchnia, choc kierowalem podczas stromego zjazdu z predkoscia maksymalnie 10 km/h, plus lezace na drodze liscie, sprawily, ze i mnie przydarzylo sie stracic kontrole nad pojazdem. Przed oczami wnet przetoczyly sie makabryczne sceny tragicznych wypadkow widzianych wczesniej. Skonczylo sie na malym odrapaniu lokcia i skrzywieniu przycisku hamulca w motorku. Cala sytuacja do smiesznych nie nalezala. Rano pojechalem do mechanika, wymienilem przycisk hamulca na nowy i oddalem szczesliwie niezniszczony motorek . Okazalo sie, ze mialem ogromne szczescie w nieszczesciu. Niestety niektorym osobom go zabraklo...
Wracajac do spraw przyjemniejszych. Znow jestem w Kambodzy. Moja podroznicza przygoda dobiega powoli konca, moje beztroskie wojaze straca niezbedna dynamike, choc sympatycznie, blogo bedzie w dalszym ciagu. Od lutego zaczynam swoj staz instruktora nurkowania na wyspie Ko Rung Samloem. Wspominalem zreszta o tym wczesniej. Moje podroznicze przygody dobiegna konca. Zaczne zamieszkiwac jedna, choc rzeczywiscie piekna, wyspe. Czas bede wypelnial inaczej, nie tak frywolnie. Dojda obowiazki, zadania do wykonania, niebywale przyjemna, choc jednak, praca. Ostatnie dni wolnosci postanowilem wykorzystac maksymalnie, przeznaczajac je na penetracje dzikich, zachodnich obrzezy Kambodzy. Uznalem, ze warto przyjrzec sie okolicom miejscowosci Koh Kong. Miejscowosci zupelnie jak z dzikiego zachodu, pelnej kasyn, szmuglerow, prostytucji, jakby zapomnianej przez Bozy swiat, czesto omijajnej przez turystow. Czy slusznie, zamierzam przekonac sie o tym na wlasnej skorze.
Pierwsze wrazenia rzeczywiscie nie nalezaly do przyjemnych. Zderzenie z kambodzanska granica bylo spotkaniem z masa naciagaczy, skorumpowanymi celnikami, nieladem. Rowniez i samo miasto wkomponowalo sie w swa watpliwa slawe. Z reka na sercu musze przyznac, ze nie nalezy do zbyt urokliwych. Wszedzie dominuje brud, walaja sie smieci, widac rzeczy oko niesycace. Ot, chocby pejzaz z okna mojego guesthouse'u - widok na przybytek seksualnych zadz :) Odwiedzaja go nawet policjanci w mundurach, rzecz zdawaloby sie nie do pomyslenia. Miejski bazar przypomina z kolei bardziej skladowisko smieci niz obiekt handlowy. Podobniez pozostale ulice.
By choc troche uciec od tego balaganu wypozyczylem motorek i ruszylem w okolice. A ta prezentuje sie zdecydowanie urodziwiej. Kusi zwlaszcza pobliska dzungla, jedna z ostatnich dzikich, nieskazonych, ostoi przyrody. Glosy nawolujace z jej wnetrza wrecz budza groze. Podobnie dzikie, nieprzeniknione poszycie lesne. Straszace tu malaria, dzika zwierzyna, odradzaja odwiedziny. Moze to i dobrze. Dzieki temu jeszcze gdzies idzie napotkac na miejsca niezdeptane turystycznym butem. moze gdzies dzieki temu uchowa sie tygrys, niedzwiedz. Uderzylem wiec w inne, niedzunglaste strony. Odwiedzilem wioski rybackie, spotkalem sie z przyjemnymi usmiechami ich mieszkancow, doswiadczylem oberwania chmury, przemierzylem dzikie nieasfaltowe ostepy, by dostac sie ku plazy. Jej nazwa - nice beach, nie do konca oddaje rzeczywistosc. Plaza jest przyjemna dla oka, intryguje zwlaszcza swoim skladem piaskowo - chitynowo - muzlowym. Brak jej jednak magii plaz tajskich, brak strzelistych palm, przezroczystej wody. Co za tym idzie, brak tu turystow i turystycznych przybytkow. Dzieki temu mozna spedzic czas w blogim spokoju, delektujac sie tanimi owocami morza i widokiem na falujaca morska wode. Dla znalezienia chwili do wsluchania sie w wlasne mysli wiecej nie trzeba. Dla odpoczynku od przywar miejskiego Koh Kongu podobniez.