Kolejnego dnia mialem w planach pojechac zobaczyc slynne tunele Cu Chi polozone w okolicach Sajgonu. Niestety nie udalo mi sie wieczorem zaaranzowac porannego wyjazdu. Zbyt duzo czasu spedzilem ze znajoma Wietnamka. Poczalem rozmyslac, co czynic dalej. W koncu zbyt wiele czasu na Wietnam nie mam, a Sajgon, zwlaszcza dzieki owej znajomej poznalem dosyc dobrze. Rankiem uznalem, ze najlepszym rozwiazaniem bedzie opuszczenie miasta. Udalo mi sie zalatwic autobus do Mui Ne zaledwie 20 minut przed jego odjazdem. Krokiem tym zawiodlem troche swoja wietnamska znajoma, ktora liczyla ze zostane choc jeden dzien dluzej. Planowala pokazac mi jeszcze kilka miejsc. Niestety czas naglil, a i zadza zobaczenia czegos nowego napierala na umysl.
Do Mui Ne, typowo plazowej destynacji dotarlem po 4 godzinnej jezdzie. Niestety nie obylo sie bez przygod. Niestety, bo nie milych. Byc moze powinienem do nich przywyknac. Otoz przerwe w podrozy autobusowej wykorzystalem na wizyte w toalecie. Jakiez konsternacja musiala sie rysowac na mojej twarzy, gdy uswiadomilem sobie, ze moj autobus odjechal... beze mnie... Na migi uswiadomilem miejscowych pracownikow restauracji o zaszlym zdarzeniu. Dzieki ich telefonowi niedlugo autobus wrocil po mnie.
W Mui Ne szokiem byla dla mnie liczba Rosjan, przebywajacych w miasteczku. Podobnoz w samym Wietnamie jest ich 80 % sposrod wszystkich turystow. Coz widac, za wschodnia granica nowobogackich masowo przybywa, a i fakt, ze wizy wietnamskie maja darmowe, sprawia ze rozbijaja sie tutaj nagminnie. Przyznam szczerze, ze jakos zbytnia estyma ich nie darze. Czesto zbyt daleko im do zachowania przynajmniej elementarnych zasad kultury. Zauwazylem to i w przesiaknietym nimi Sihanoukville. Byc moze ich masowa obecnosc tutaj sprawia, ze czuja sie troche jak u siebie, zazwyczaj majac w nosie poszanowanie dla lokalnej kultury. Cale szczescie, ze wybieraja glownie nadmorskie kurorty. Dzieki temu czesto na swej trasie uda mi sie uniknac blizszych kontaktow z nimi.
Samo miasteczko Mui Ne nie oferuje zbyt wiele. Mimo swojej znacznej rozpietosci dysponuje piaszczysta plaza tylko na sladowym odcinku, w okolicach Phan Thiet. W pozostalej czesci wybudowano betonowe waly, ktore raczej nie zachecaja do rozplywania sie nad urokami pobliskich plaz. Trzeba jedanak zostawic, ze malutka, glowna plaza jest czysta, z delikatnym, zolciutkim piaseczkiem, kilkoma palmami. To krolestwo zwlaszcza kitesurferow i surferow. Glownie dzieki stalej obecnosci przyjaznych im wiatrow. Najwieksza jednak atrakcja miasta, zwlaszcza jego okolicy sa przepiekne kolorowe wydmy. Na peryferiach Mui Ne pozjezdzac mozna na platikowych siodelkach wypozyczanych przez miejscowe dzieciaki na czerwonych wydmach (red dunes). Wprawdzie ich barwie daleko do typowej czerwieni, niemniej przy wlasciwym polechtaniu zmyslu odpowiedzialnego za rozpoznawanie barw, byc moze uda sie zaklamac umysl i wydmy nabiora sugerowanych barw. Widok z wydm na rozlozone w dole morze poraza. Jeszcze piekniejsze wydaja sie biale wydmy (white dunes) polozone w znaczniejszej odleglosci od miasta (ok 25 km). Ich subtelnosc, zauwazalna ruchliwosc, zwlaszcza kontrastujaca z okolica barwa porusza nawet najmniej czule dusze. Przynajmniej tak mi sie wydaje.
Faktem, ktory osobiscie zuwazylem, faktem piekacym niemilosiernie, jest zdecydowanie silniejsze slonce w Wietnamie w porownaniu do Kambodzy. Tutaj wystawienie konczyn na dzialanie slonca choc na chwile, potrafi przyniesc bolace nastepstwa. Kilka osob wyczulilo mnie na owa okolicznosc. Wlasciwym krokiem wydaje sie ucieczka do krainy gor, miejscowosci Dalat. Tam slonce nie powinno az tak przypiekac. Choc z drugiej strony moze brakowac smakowitych owocow morza. Jak widac cos za cos, zwykle tak to w zyciu bywa.