Do Hoi An, mojego kolejnego miejsca przeznaczenia, dotarlem po jedenastogodzinnej, nocnej podrozy autobusowej. Byla ona na tyle komfortowa, z wygodnymi, wystarczajaco gabarytowymi jak na moje rozmiary, miejscami, ze cala podroz blogo przespalem. Obudzil mnie rankiem komunikat kierowcy, ze dotarlismy do celu. Musze kolejny raz skonstatowac, ze wietnamskie autobusy sa pierwszorzedne. Oj nasz kraj pozostaje w tym wzgledzie szaro, buro w tyle. Niestety...
Po krotkim rekonesansie, odswiezeniu, ruszylismy ze znajomym Kanadyjczykiem, od czasu Mui Ne moim wiernym towarzyszem wietnamskiej niedoli, na odkrywanie miasta. Jego niewielkie rozmiary sprawiaja, ze mozna by wnioskowac, ze idzie go obejsc w dosyc krotkim odstepie czasu. Przynajmniej tak poczatkowo mniemalem. Nic bardziej mylnego. Miasto, w dawnych czasach znane jako Faifo, bedace niegdys glownym portem Wietnamu, zaskakuje magia swoich ulic. Jak najbardziej zasluzenie wpisano go na liste UNESCO. A i kadr filmowy docenil jego urokliwosc, czyniac go miejscem akcji pieknego filmu o Wietnamie - " Spokojny Amerykanin". Hoi An fascynuje na kazdym kroku, zadziwia sprawia, ze chce sie przystanac, by zlapac glebszy oddech, nie raz zajrzec w jakis kat, podpatrzyc miejscowy wytwor rzemieslnika, odwiedzic jedna z mnoga galerii... Zadziwia szczegolnie jego barwna szata, zolte kamieniczki, waziutkie uliczki, targ upchany atrakcjami, zwisajace wokol lampiony, chinskie swiatynie. Alez tu kolorowo. Az chce sie chodzic i chodzic, nie raz uswiadamiajac sobie dopiero po fakcie, ze raz wtory kroczy sie ta sama uliczka. Bynajmniej nie sposob odczuc znuzenia tym faktem. Wreszcie znalazlem w Wietnamie miejsce jakiego szukalem, pelne artystow roznej masci, barwne, kolorowe, ogarniete wszechobecna magia. Az dziwota ilu owych artystow mozna tu napotkac - mistrzow pedzla, rzezby, wybitnych szewcow i krawcow. Z tych ostatnich miasto wrecz zaslynelo na cala Azje. Tyle tu zakladow, ceny niesamowicie przystepne, az sie prosi uszyc jakis garnitur, czy koszule.
Mam ranking swych ulubionych miast. Trafiaja do niego wylacznie miasta moja osobe zachwycajace. Miasta, o ktorych mozna powiedziec, ze przenikaja czlowieka na wskros swoja magia. Na moja subiektywna liste ulubionych miast stosunkowo ciezko sie dostac, musza one gwaltownie poruszyc serce, by przebic sie przez sito kwalifikacyjne. Zwlaszcza jesli chodzi o Azje, moja lista jest ograniczona. Nie czarujmy sie, azjatyckie miasta nie poruszaja duszy na tyle, co chocby europejskie. Do Azji jezdzi sie glownie dla egzotyki, cudownej, czesto ciagle dzikiej, przyrody, sympatycznej, wielokulturowej spolecznosci i pieknych plaz. Niektorzy, zwlaszcza letni panowie rowniez dla innych rozkoszy :) Same miasta, zazwyczaj konglomeraty nieladu i brudu, wytwory delirystycznych wizji przepitych miejscowym bimbrem urbanistow, nie przyciagaja pozadliwych mysli. Do mojej listy ulubionych azjatyckich miast, poprzednio ograniczonej do Malakki (Malezja) i Galle (Sri Lanka), w trakcie tej wyprawy rozszerzonej też o Luang Prabang (Laos) z czystym sumieniem dolaczam wietnamskie Hoi An. I tutaj kroczenie jego uliczkami polaczone jest z euforycznym napawaniem sie jego uroda, przesycaniem organizmu na wskros magia miejsca, sprawiajac, ze nie sposob odczuc uczucia zmeczenia.
Oj, pokrece sie tutaj jeszcze troche...