Zbudzilem sie wczesnym rankiem. Dominowala bloga cisza. Miejsce nalezalo tylko do mnie. Zza zasnutego ciezkimi, olowianymi chmurami horyzontu wylanialy sie kontury kolejnych z okolo trzech tysiecy wysp. Wysp, o ktorych marzylem od lat licho wie ilu. Wysp, ktore przenikaly mysli od dawna, ktore drazyly swiadomosc, sprawialy, ze czesto lapalem sie na tym, ze wyobrazalem sobie siebie w tym osnutym legendami miejscu. Marzenia przybraly na sile po obejrzeniu slawnego filmu "Indochiny" z Cathrine Deneuve w jednej z glownych rol. Nieziemskie zdjecia z zatoki Ha Long sprawialy, ze az chcialo sie tam byc. Tego poranka po raz pierwszy, bodajze jedyny w Ha Long Bay poczulem pozytywny dreszczyk emocji. Poczulem sie wyroznionym, ze moglem byc czescia tego miejsca, swiadkiem na jego magicznosc. Cisza przeciagala sie, wolno sunacy statek przesuwal sie leniwie, odslaniajac zza mgly coraz to nowe skaly. Gdzies tam miedzy nimi byc moze przemknal oslawiony smok z zatoki Ha Long. Przynajmniej tak wypadalo mi wierzyc. Okolicznosci wrecz sklanialy do snucia fantazyjnych wyobrazen. Zatoka Ha Log tonaca w porannej mgle zachwycala, sprawila, ze wreszcie przestalem zalowac decyzji o przyjezdzie w to niezwykle miejsce. Przynajmniej do czasu, gdy skacowane angielskie towarzystwo przebudzilo sie z niemozliwym bolem w glowie poznym rankiem. Kilka godzin mojego sam na sam z zatoka bylo wyjsciem na przeciw moim marzeniom. Zapewne byly to marzenia jedynie jednostki, marzenia czlowieka glodnego kosztowania tego cudu w najczystszej postaci. Inni wspoltowarzysze mojej wyprawy, przyjechali tu jedynie odbyc tradycyjna imprezke. Fakt, ze beda mogli sie poszczycic gigantycznym kacem wlasnie po wizycie w Ha Long Bay byl dla nich wystarczajacym impulsem do przyjechania tu. Na przemyslenia o samej zatoce nie poswiecili zbytnio miejsca w swych przesiaknietych wizjami pijalniczych orgii umyslach.
Sam wyjazd do Ha Long Bay byl dla mnie koszmarem. Raz pierwszy i mam nadzieje ostatni, pojechalem na zorganizowana wycieczke. Przekonala mnie przystepna cena. Nic poza tym. Juz swiadomosc, ze pojade z grupka brytyjska mnie porazil. Troche mialem okazje zakosztowac ich sposobu podrozowania po tej czesci Azji. Liczy sie wylacznie dobra zabawa, respektowanie lokalnej spolecznosci, jej praw, odchodzi na dalszy plan (vide - Vang Vieng, Bangkok, Sihanoukville, Ko Tao, oj mozna by wymieniac). Po dotarciu do Ha Long City, bazy wypadowej do zatoki, dosiegnal mnie kolejny cios. Zobaczylem morze turystow wylewajacych sie z autobusow, ladowanych niczym bydleta na lodzie. Zobaczylem bezkres statkow na horyzoncie, wszystkich kursujacych w tym samym kierunku, wedlug tego samego planu, Zobaczylem jak funkcjonuje przemysl turystyczny w Ha Long Bay, jak przelewa sie tu masa turystow, czesto zupelnie obojetna na zewnetrzne bodzce, chcaca jedynie odznaczyc kolejny punkt na swojej mapie, badz podobnie jak moje towarzystwo, zadna odbycia niezapomnianej imprezki w slawnym miejscu. Dobrze, ze choc znajoma Kolumbijka trzymala moja strone. I jej nie w smak przypadala wszechobecna obojetnosc turystycznej braci na niesamowite okolicznosci, splendor natury, w obecnosci ktorego odbywalismy rejs. Turystyczna fabryka przypominala linie produkcyjna, nie bylo miejsca na improwizacje, chwile wolna do zadumania nad pieknem natury. Wszystko mialo byc wedlug schematu. Najpierw wizyta w jaskiniach, potem kajakowanie, nocleg w zatoce, powrot do portu kolo poludnia kolejnego dnia i zaladowanie kolejnych bydlat, przepraszam za okreslenie, na poklad. I tak dzien w dzien. Fabryka mamony funkcjonowala jak nalezy. Tylko, gdzie tu miejsce na indywidualizm, gdzie tu miejsce dla indywidualistow, gdzie tu miejsce na przysiedniecie, odsapniecie, zachlystywanie sie pieknem okolicznej natury.
Moja kajuta, ktora dzielilem ze znajoma Kolumbijka stala sie dla mnie (nas) oaza spokoju, miejscem ucieczki przed alkoholowa orgia, ktora urzadzono na pokladzie statku. Nocne halasy zaklocaly cudowna cisze, jaka zapewne koilaby zatoka. Dobrze, ze jak to zwykle bywa po nocy przychodzi dzien. Kiedys w koncu trzeba dac odpoczac przepitemu umyslowi, kiedys organizm potrzebuje odsapnac,przefiltrowac zalegajace w zylach drobiny, choc czy to aby wlasciwe slowo, alkoholowe. Wtedy nadchodzi wlasnie czas dla takich wynaturzencow jak ja. Takich, ktorzy przyjechali podziwiac miejsce, doswiadczyc na wlasnej skorze jego czaru, sprobowac go konsumowac, zlizywac kazda jego krople. To byly moje najpiekniejsze chwile w Ha Long Bay. Mimo, ze niebo zasnuly chmury, zza ktorych ciezko wypatrywalo sie kolejne kontury magicznych gor, kontemlowalem chwile i miejsce. Szukalem owego halongbejskiego smoka. Przynajmniej wowczas znow wrociem, choc na chwile, jak slodka, do krainy moich marzen, marzen o Ha Long Bay. Marzen kilkakrotnie podczas mojego dwudniowego rejsu brytalnie zadeptywanych przez rzeczywistosc. Do pelni szczescia zabraklo widoku cudownych szerokozaglowych dzonek, takich ktore widywalem na zdjeciach slawnego filmu "Indochiny", takich ktore w moich wyobrazeniach byly nierozerwalna czescia skladowa tego cudownego miejsca. Niestety takich statkow w Ha Long Bay juz nie uswiadczysz. Niestety takiego Ha Long Bay tez juz nie uswiadczysz....
Zal sciska serce...