Jest sztuką lecieć z Polski do Chorwacji przez Belgię. Choć podobno naokoło zawsze bliżej. Loty do Chorwacji tak zgrałem, że wypadało mi dokonać przesiadki na lotnisku w Charleroi w Belgii. Inaczej się nie dało, a bynajmniej nie w takiej cenie. Jako, że czas między przesiadkami był na tyle długi ( 6 godzin), postanowiłem spędzić go czynnie. W końcu w Belgii moja stopa nie stanęła. O mieście Charleroi, trzecim największym w Belgii, a największym w Walonii (jednej z krain federacji belgijskiej) nie naczytałem się zbyt wiele dobrego. Na różnorakich podróżniczych forach nie wypowiadano się zbyt pochlebnie o jego estetycznych walorach. Gdzieniegdzie obarczano go nawet przywarami typowo przemysłowych miast, porównując do rodzimych Zabrza czy Chorzowa.
W dodatku zalecano szczególną ostrożność, w związku z kwitnącym tu procederem złodziejskim. Przekonałem się zresztą o tym naocznie, gdy jednemu z turystów na dworcu głównym miasta, zniknął plecak...
Skoro walory wizualne miasta nie zachęcały do jego odwiedzin, postanowiłem przekonać się o innych belgijskich atutach. Mianowicie, o smaku słynnych belgijskich piw, o których legenda krąży w środowisku birofilskim. W całej Belgii w dalszym ciągu wytwarzanych jest ponoć ponad 500 różnych gatunków piw. W dodatku belgijskie piwa, jako jedyne na świecie wytwarza się fermentując je bez użycia jakichkolwiek dodatków.
Tym samym czas przykrótkawych odwiedzin belgijskiej ziemi upłynął na degustacji wytworów tamtejszych browarów, zdecydowanie spychając na bok typowo turystyczne wizje. Mnie szczególnie, podobnie zresztą i Dorocie, przypadło do gustu mleczne, orzeżwiające piwo Hoegaarden. Mniam...