Nasze wojaże po azjatyckiej ziemi rozpoczęlismy od krótkiej wizyty w Singapurze. Nim jednak podzielę się wrażeniami z pobytu tamże, pozwolę sobie wspomnieć odczucia z lotu, jaki odbyliśmy, by tutaj właśnie się dostać.
Lufthansa i jej flagowy airbus 380, największy pasażerski samolot świata, pozostawiły po sobie bardzo dobre wrażenie. Samolot jest w miarę przestronny, zaskakuje zmysły zwłaszcza widok na schody pomiędzy jego piętrami, multimedialne udogodnienia wprawdzie nie rzucają na kolana, choć dobrze, że są, a obsługa pokładowa jest bardzo sympatyczna.Nie dziwota, że przelot przebiegł, mimo aż 13 godzin lotu, całkiem przyjemnie.
Singapur przywitał nas potężną ulewą, niesamowitą wilgotnością i stęchlizną wyraźnie przy każdym powonieniu wyczuwalną. Krótki, tylko kilkugodzinny pobyt na terenie miasta lwa, tak należy tłumaczyć jego nazwę, ograniczył się do jedynie do bezcelowego szwędania się po jego uliczkach. Zwłaszcza po dzielnicy Little India, skąd z pobliskiego dworca autobusowego o północy mieliśmy się udać do Kuala Lumpur, naszego kolejnego miejsca tranzytowego w drodze na Sumatrę. Nie dziwota, że po tak krótkim pobycie tamże, ciężko o jakiekolwiek próby oceny tego miasta. Wiadomo tylko, że jest drogo, nawet bardzo, nowocześnie, również bardzo, stare budynki i cała kolonialna dzielnica są całkiem urokliwe. Jest też niebywały kulturowy miszmasz, który przekłada się na ciekawą obserwację zwyczajów ludzi różnych wyznań oraz równie znakomitą kuchnie. Ostatni fakt chłopaki potwierdzali zresztą obszernie się oblizując.
Na kolejne obserwacje czas przyjdzie przy powrocie do Singapuru z naszej sumatrzańskiej włóczęgi. Wtedy i o bogatsze w treść spostrzeżenia winno być łatwiej.