Dzisiaj mieliśmy w planach przerzucić się ku miejscu docelowemu naszych wojaży. Dzikie, bezkresne, trochę pomijane przez turystykę, ostępy Sumatry zapraszały nas w swoje podwoje. Mało jednak brakowało, a Sumatra pozostałaby również niedostępna i dla nas, i to dosłownie. Munio tak nastawił budzik, a zapewniam że czynił to zupełnie w trzeźwości, że co nieco zaspaliśmy. W pośpiechu udało nam się zdążyć na samolot. Kolejny raz doświadczyłem jakim rozmachem dysponują linie Air Asia. Malajowie zbudowali markę, która mogłaby stanowić wzór dla większości światowych przewoźników lotniczych. Podobnież ichniejsze stewardessy. Pewnie narażę się pewnej uroczej znajomej, ale nie widziałem do tej pory, a trochę już lotów miałem sposobność odbyć, piękniejszej żeńskiej załogi jakichkolwiek linii lotniczych. Fakt ten stwierdzam przy każdej kolejnej okazji korzystania z usług tejże linii. Aż się cieszę na myśl, że w trakcie tegorocznych wojaży azjatyckich kilka lotów w ich towarzystwie jeszcze odbędę :) Zaskoczyło mnie jedno, żadnych białych w samolocie nie zauważyliśmy. Miast tego masę kobiet opatulonych od stóp po głowy. Północna prowincja Sumatry - Aceh, jest miejscem obowiązywania najbardziej radykalnej formy islamu - szariatu. Nie widzieliśmy nawet jednej kobiety, która odsłoniłaby tu cokolwiek więcej niż tylko blade lico. Oj Muniowi żony tu nie znajdziemy :) A współczuć im wypada tak nieenergomicznych szmat, Sumatra przywitała nas bowiem temperaturami rzędu trzydziestu kilku stopni i niebywałą duchotą. Pogoda na tyle dopisywała, że Mari wygląda teraz jak rak i to dosłownie.
W samym Banda Aceh, gdzie wylądowaliśmy, nie pobyliśmy zbyt długo. Ot tyle, by dostać się ku przystani promowej w Uleh - Le. Stąd promem przeprawiliśmy się ku pierwszej docelowej destynacji naszych sumatrzańskich wojaży - wyspie Pulau Weh. Prawie trzygodzinna podróż promem upłynęła w sympatycznej atmosferze. Robiliśmy niemal za gwiazdy. Miejscowi co rusz prosili nas o zrobienie sobie z nimi zdjęć, które wnet wrzucali na facebooka. Oj, czasem fajnie robić za gwiazdy. Zwłaszcza Munio robił furorę, szczególnie u jednego lokalesa, który na tyle go sobie upodobał, że chciał tylko z nim robić sobie foty, a nawet pod koniec rejsu grał dla niego wyimaginowane, miłosne kawałki jako didżej. Jakby tego było mało przez szmat czasu nawet wylegiwał się koło niego na pokładzie statku. Było zabawnie. Naprawdę.
Wyspa Pulau Weh zawładnęła naszymi umysłami już z oddali, już z pokładu statku. Widok na jej zielony brzeg, strzeliste palmy strzegące jej plaż, wreszcie lazur wody ją obmywającej, zachwyciłyby każdego grzesznika. Skojarzenia z rajem same cisnęły się na myśl. I o ile w moim przypadku, takich rajskich wysp już kilka widziałem, o tyle dla chłopaków na pewno we wspomnieniach taką już zawsze będzie. Osoby nie przywykłe do oglądania arcydzieł tak dystynktownie przez naturę stworzonych muszą się tutaj poczuć naprawdę rajsko.
Za bazę noclegową obraliśmy backpackerską miejscowość Iboih. Dotarliśmy tam na pokładzie dwóch becaków, indonezyjskiej wersji znanych mi tuk-tuków, których szoferowie, urządzając sobie zawody, łamali wszelkie dopuszczalne prawa ruchu drogowego. Było zabawnie, choć bywało że i włos na głowie się jeżył.
Samo Iboih zapowiada się niebywale sympatycznie, zwłaszcza że i turystów nadzwyczaj mało. W efekcie mogliśmy wybrzydzać przy wyborze bazy noclegowej. Nocujemy w domku (Julia bungalows - polecam) z widokiem wprost na lazurowe morze, którego fale spokojnie rozbijają się o podstawę naszego przybytku. Jest błogo, relaksacyjnie, aż nie chce się wierzyć, że grudzień może być tak piękny. A pewnie będzie jeszcze piękniejszy. W końcu jeszcze kilka dni tu będziemy...
P.S. Słowa zapewne nawet w połowie nie oddadzą uroku tego miejsca. Robię wszystko,by dodać jakieś zdjęcia. Póki co bez efektu