Kilka już dni nie daliśmy znaku życia. Wybaczalnym winno to być, zważywszy że przebywamy w miejscu, pisząc o którym poprzednio używałem górnolotnych, choć jakże zasłużonych rajskich metafor. Odwiedziłem już w tej części Azji kilka cudownych wysp, zwłaszcza w Tajlandii, zapewne piękniejszych niż ta tutaj, o bielszym plażowym piasku, majestatyczniej i rozłożyściej uginających się nad nim palmach, ale uboższych o jeden walor, który sprawia, że Pulau Weh jest wyspą wyjątkową. Wyspą, której opisywanie hedonistycznymi określeniami jest jak najbardziej zasłużone. Panuje tutaj nieziemski spokój, melancholijna cisza, która wprawia organizm w stan błogiego ukojenia. Turystów tu tylu, co kot napłakał, dudniącego techno nie słychać, hord pijanych, naćpanych Angoli podobnież. Oj, piękny jest ten raj. Aż trudno sobie wyobrazić, że kilka lat temu (w nasze Boże Narodzenie 2004 roku) raj ów dotknął kataklizm, choć głównie prowincję Aceh, samą wyspę w mniejszym zakresie, w wyniku którego życie straciło około 150 tys. ludzi. Tragedię niosące tsunami pozostawiło po sobie ślad, którego skutki widać do dzisiaj, choć o dziwo jakby mniej w psychice miejscowych, serdecznych ludzi.
Jak poprzednio pisałem naszą bazą na wyspie jest backpackerska miejscowość Iboih. Używając eufemizmów, napiszę że dziura jakich mało, choć przynajmniej dla mnie to jej niezaprzeczalny atut. Zamieszkujemy urokliwie ulokowane bungalowy Julia. Nasz domek raptem dwa metry dzielą od morza. Widok z jego balkoniku na mieniące się wszelakimi odcieniami błękitu morskie przestworza musi ująć duszę nawet największego malkontenta. Toteż znaczną połać czasu wypełniamy leniwym wylegiwaniem się w hamaku, rozmarzenie wpatrując się w ów kojący błękit. Chyba najlepiej mam ja, najczęściej śpiąc sobie właśnie na naszym tarasiku, na zewnątrz bungalowu, zasypiając i budząc się przy wprawiającym umysł w stan relaksacyjngo ukojenia szumie fal. Tym samym wstajemy wyjątkowo wcześnie, zważywszy że to nasze wakacje, starając się maksymalnie czerpać z rajskich dobrodziejstw wyspy.
Pierwsze dni pobytu wypełniamy zwłaszcza na używaniu w najlepsze uroków tuejszego morza i jego cudownej rafy. Mimo znacznych spustoszeń poczynionych w jej stanie przez wspomniane tsunami, rafa zachwyca, zachwyca bo musi. Nawet używanie sprzętu typowo nurkowego nie jest konieczne, by w pełni cieszyć się jej pięknem. Ot zwykła fajka i okulary wystarczą, by przenieść się w inny, magiczny, nie pojmowalny przez zwykłego pojadacza chleba świat. Świat bajecznie kolorowych ryb, żółwi, ośmiornic, ukwiałów, morskich węży i innych stworzeń, o których nawet zbyt wybujała fantazja pojęcia mieć nie mogła. Do tego porażająca przejrzystość i czystość morza, czujemy się tutaj niczym goście zaproszeni do podziwiania pięknego pododnego spektaklu. Spektaklu, który każdego musi zachwycić, spektaklu który sprawia, że zimowe, grudniowe wieczory ogrzewały będą wspomnienia o tym bajkowym podwodnym świecie.
Aż czasem żal bierze, że korzystając z innego z dobrodziejstw tegoż miejsca, niebywale smacznej kuchni, pożeramy krewetki, ryby, którego uprzednio stanowiły część podwodnego spektaklu, który tak nas zachwycał i wprawiał w ekstazę. Niestety kulinarne atuty miejscowej kuchni biorą górę nad wyrzutami sumienia. Polecam zwłaszcza kuchnię restauracji Olala, można w niej spędzić mnóstwo czasu, za każdym razem wychodząc stąd smakowo zachwyconym. To samo można powiedzieć i o miejscowych owocach, choć akurat ich smakowe atrybuty były mi już uprzednio znane z innych azjatyckich lokalizacji. Czasem łapiemy się na tym, że by osiągnąć stan błogiej nirwany brakuje nam tylko zimnego brackiego z Wenecji (piwko z restauracji w rodzinnym mieście) i to najlepiej przez samą Monię w skąpym bikini podanego. Chyba błądząc w myślach Munio się czasem zapomina, rzucając napiwkami po 5000 indonezyjskich rupii :).