Niestety w życiu bywa tak, że nawet przeciągając przyjemne chwile w nieskończoność, w końcu i tak trzeba zmierzyć się z rzeczywistością, odstawić świat hedonistycznych doznań w kąt, stawiając czoła realiom życiowego pragmatyzmu. I nam po rajskim pobycie na cudownej Pulau Weh, przyszło opuścić to cudowne miejsce, wracając z krainy przyjemnych wrażeń, mimo perturbacji z Marim, o których w poprzednim wpisie, do miejsc, do których sam umysł niekoniecznie rwał. Widziałem rozczarowanie w oczach chłopaków, stopniowo jednak wypierane przez ciekawość nowego. W końcu rajska wyspa została za nami, coraz bardziej majacząc w oddali, prom wiózł nas ku nowemu, kolejnym przygodom, kolejnym wyzwaniom stawianym nam przez sumatrzańską rzeczywistość. Jestem przekonany, że mimo iż gdzieś tam za serce chwytać będą nostalgiczne wspomnienia naszej pierwszej sumatrzańskiej destynacji, znajdziemy miejsce na czerpanie z nowych doznań doświadczanych na indonezyjskiej ziemi. Dla znacznej grupy turystów przemierzających sumatrzański interior pobyt na wyspie Weh stanowi przysłowiową wisieńkę na torcie, za jaki uważaną bywa Sumatra. Dla nas stanowić ma kęs wprowadzający, zachęcający, nota bene jakże uwodzicielsko, do spróbowania całej sumatrzańskiej potrawy.
Znów wracaliśmy slow boatem (wolnym promem), będąc jedynymi bule (miejscowa nazwa białych) na pokładzie. Inni przedstawicieli białoskórych ;) wybrali opcję szybkiego, droższego promu, tracąc przy tym sposobność na skosztowanie tego, co w podróży z tubylcami najpiękniejsze, czerpania profitów z ich serdeczności, radosnych uśmiechów, chęci dzielenia się swym życzliwym, ciekawskim usposobieniem z przedstawicielami odmiennej rasy. Z kolejnej lekcji wynieśliśmy wiele, świadomość jaką wartość stanowią w sobie ludzie Azji, świadomość że mimo częstokroć ubóstwa materialnego, swym usposobieniem świadczą o niebywałym bogactwie wewnętrznym. Przejawy tego doświadczyliśmy czy to zaproszeniami do domów rodzinnych naszych rozmówców, gotowych dzielić się, jakby nie było, z obcymi im ludźmi całym dobrodziejstwem swego inwentarza, łącznie nawet z propozycjami zamążpójścia z ich córkami, czy też zwykłymi oznakami sympatii i niebywale serdecznego obejścia się z nami. Furorę robił w tej kwestii zwłaszcza Munio, rozchwytywany tu na lewo prawo, obrzucany gloryfikacyjnymi epitetami, szczególnie wielbiącymi jego urodę, do tego stopnia go znieśmielającymi, że częstokroć jego blade lico przybierało barwę purpury. Upodobał go sobie zwłaszcza jeden dziadek starając się, mimo jego oporu, dać mu lekcji tańca na pokładzie promu, przy żywym zresztą zainteresowaniu ze strony miejscowych ludzi. Pisząc, że było zabawnie, jakbym nic nie napisał ;) Kolejny raz przekonałem się z jaką atencją w Azji, oczywiście w miejscach mniej turstycznych, cieszy się przedstawiciel białej rasy. Być może stanowi to przejaw ignorancji, próżności, ale z całą stanowczością, stwierdzam, że to niebywale przyjemne uczucie.
Ze znanego nam już lotniska w Banda Aceh, dzięki bardzo przystępnej cenowo promocji, równie dobrze nam znanych linii lotniczych Air Asia, przetransportowaliśmy się do Medanu. Oczywiście kolejny raz danym nam było stać się żywym świadectwem urody stewardess tychże linii. W efekcie w godzinkę pokonaliśmy dystans, który w sumatrzańskich realiach autobusem zająłby nam co najmniej 12 godzin.
Medan, trzecie największe indonezyjskie miasto (2,5 mln mieszkańców) przywitało nas przywarami typowego wielkiego, zwłaszcza jak na azjatyckie standarty, miasta. Królował wszechobecny chaos, równie gigantyczny harmider, smród spalin, korki na drogach i inne przymioty podobnegoż charakteru, a sprawiające, że kolejny raz przypomniałem sobie, jak bardzo nie darzę uwielbieniem wielkie miasta, i to niezależnie od szerokości geograficznej. Jedno pozostało niezmienne. Raz wtóry doświadczyliśmy jakim pozytywnym obejściem cieszy się tutaj biały człowiek, tytułowy bule. Podczas wieczornego marszu, często nawet ciemnymi zaułkami, miast jakiegokolwiek zagrożenia, czuliśmy żywe i przyjazne zainteresowanie naszymi białymi osobami, wtóry już raz połączone z zaproszeniami do wspólnego dzielenia czasu. Kolejny raz wiodącą osobą w naszym tercecie był w tej kwestii Munio, który na tyle swoją młodo wyglądająco twarzą na tyle rozkochał miejscowe dziewczyny, że przeprowadziły z nim wywiad, w którym ja co najwyżej mogłem pełnić jedynie rolę tłumacza, zakończony oczywiście sesją zdjęciową z ich idolem. Skończyło się na porównywaniu go do Justina Biebera lub innych idoli nastoletnich dziewczyn. Oj, Munia ego urosło do niebotycznych rozmiarów. Naprawdę...
P.S. Dla martwiących się o zdrowie Marianka, uspokajam, jest całkiem dobrze. Nie jest wprawdzie tak rozchwytywany przez miejscowe podlotki jak Munio, ale bynajmniej narzekanie przezeń na cokolwiek, szczególnie zdrowie, jest mu obce. I całe szczęście...