Pierwotnie rozważałem dwie południowo-tajskie destynacje jako właściwe miejsce dla moich kolejnych przygód. Planowałem uciec w trochę bardziej zaciszne miejsce, aż nadto przez zblazowaną masową turystykę niezdeptane. Miejsce, gdzie mógłbym mieć najpełniejszy kontakt z tamtejszymi mieszkańcami. Informacje zasięgnięte już na lotnisku w Hat Yai, sprawiły że wyboru właściwie nie było, cel mógł być tylko jeden. Songkhla, zapomniane przez turystykę, leżące wręcz w zaciszu turystycznej niewiedzy, przez co bardziej mi bliskie, plażowe miasteczko w południowo-wschodniej części Tajlandii, jest teraz we władaniu monsunu. Ponoć pada tam codziennie. Co innego zachodnie wybrzeże południowej Tajlandii, które winno teraz wręcz kąpać się w słonecznych objęciach. Jeden busik z lotniska i hop, byłem już w Trang, miasteczku wypadowym na okoliczne, ponoć piękne, zdjęcia z internetu to potwierdzają, niewielkich rozmiarów wysepki. Ich niewątpliwą zaletą jest fakt, że nie są aż tak oblegane jak nieco wyżej na północ położone wysepki wokół Krabi bądź Phuketu. Mam nadzieję, że będą wymarzonym miejscem do relaksu przed czekającymi mnie niedługo wojażami po Birmie.
Niestety okazało się, że i na zachodnim wybrzeżu, mającym aktualnie być pod wpływem optymalnej dlań pogody, panowała deszczowa aura. Żywię się nadzieją, że to tylko takie chwilowe odwiedziny deszczu, że jak każda konewka i ta w końcu wypróżni swe zasoby. Że przyjdzie mi jeszcze tutaj używać w najlepsze tej słynnej słonecznej Tajlandii, takiej jaką kojarzę z poprzednich wizyt w tym kraju. Póki co moje plany zostały wskutek deszczu nieco przyhamowane. Miałem bowiem w intencjach wypożyczyć rankiem motorek i objechać urokliwe podobno okolice miasteczka. Niestety deszcz dokazywał w najlepsze, czyniąc moje plany niemożliwymi do zrealizowania. Tym samym dziewicze, zaszyte głęboko w dżungli wodospady, jaskinie, serdecznym uśmiechem witająca wioskowa społeczność, wszystkie te pozytywne aspekty włóczenia się terenami niezbyt znanymi turystyce, pozostały dla mnie nieodkrytymi. Cóż począć. Pozostało mi włóczenie się, w chwilach przestoju w deszczu, całkiem przyjemnymi uliczkami miasta Trang, odpowiadanie uśmiechem na nieodłączny tajski uśmiech. Przyznać muszę, że miasto przypadło mi do gustu. Jego niewielkie rozmiary sprawiają, że tradycyjne ułomności azjatyckich miast są jakby mniej zauważalne. Zauważalne i to aż nad wyraz są za to tutejsze tuk-tuki, zupełnie innego typu niż wszystkie inne znane mi w Tajlandii. Tutejsze przypominają jakby zmniejszonego jeszcze w skali starego citroenka z Defunesowskich filmów. Bardzo mi się owe pojaździki spodobały. Gdzieniegdzie dojrzałem też całkiem ciekawie się prezentujące pozostałości starej, kolonialnego charakteru, zabudowy. Spróbowałem też słynnej trangowskiej kawy (raan ko pi). Muszę przyznać, że naprawdę przypadła mi do gustu. Chyba ostatni raz tak smaczną kawę piłem w ubiegłym roku w Indochinach.
Tym jednak z czego Trang słynie najbardziej, jest jego cudowne wybrzeże wraz z przybrzeżnymi, wręcz katalogowo pięknymi plażami. Ostatnimi czasy, chyba dzięki bezpośredniemu połączeniu lotniczemu Air Asia z Trangiem, ruch turystyczny przybrał tu na natężeniu. Nie na tyle jednak, by wyspy miały się stać siedliskiem masowego szturmu z ich strony. Niewielkie rozmiary wysp, brak rozbudowanego zaplecza, przepiękne plaże, otoczenie wyspowe wprost z windowsowskiej tapety na pulpicie komputera, wszystko to sprawia, że aż nie mogę się doczekać, by postawić tam swoją stopę. Aż ciężko się było zdecydować, którą, ewentualnie które z wysp, odwiedzić. Szkoda, że nie mam więcej czasu :(
Jutro uderzam na wyspę Ko Mook. Jeżeli tylko pogoda dopisze, szykuje się cudowny czas dla mnie. Wystarczyło tylko wygooglować nazwę wyspy, by przekonać się jak atrakcyjnym jest miejscem. Już się nie mogę doczekać...