Patrzyłem na horyzont, na coraz bardziej oddalającą się wysepkę. Z czasem zmieniła się w kropkę ledwo co widoczną, by po czasie zupełnie zniknąć z moich oczu. Jakoś tak się składa, że zawsze żal ściska serce, gdy przychodzi opuszczać jakąkolwiek wyspę. Zwłaszcza, gdy trzeba opuszczać tak piękną wyspę jak Koh Mook. Szukałem małej wyspy, choć częściowo wolnej od masowej turystyki, odpowiedniej na kilkudniowy relaks przed wyruszeniem w przedepokową Birmę. Wznosiłem modły, by pogoda dopisywała. W końcu Tajlandia niespodziewanie przywitała mnie deszczem. Wszystkiego dostałem aż w zanadrzu. Brązowiąca się skóra stanowi tylko świadectwo cudownie spędzonego czasu.
Malutkie, niektóre wręcz miniaturowe wysepki wokół Trangu w dalszym ciągu pozostają nieodkryte dla masowej turystyki. Im dłużej ów stan będzie trwał, tym zapewne wdzięczniej przymilać się będą kolejnym wizytatorom. Dudniące techno przyprawiające o zawroty głowy, tabuny naćpanej bądź nagminnie pijanej młodzieży z bogatej Europy, rzędy fikuśnie uformowanych nowoczesnych resortów - jeżeli komukolwiek w głowie takowe atrakcje, niech nawet nie spogląda w kierunku wysp Trangu. Tego tutaj nie spotka. Przeciwnie króluje tu nieziemski, błogi spokój, zakłócany co najwyżej śpiewem ptaków bądź szumem morskich fal. Na grilu smażą się ryby, rozsiewając przyjemny dla powonienia zapach. Aż się prosi od czasu podnieść tyłek z piasku i spróbować smacznej barakudy, zapijając ją piwkiem.
Kilkudniowy czas spędzony na Wyspie Perłowej, bo tak należy tłumaczyć nazwę wyspy Ko Mook, wypełniałem błogim lenistwem, przeważnie wylegując się na pocztówkowo pięknej plaży Haad Farang. Jej bielutki piasek wręcz odradzał jakąkolwiek formę aktywności, zapraszając ciało do oddania się najmniej aktywnej formie spędzania czasu. Strzeliste palmy tylko od czasu, wraz z przemieszczaniem się słońca po niebiańskim firmamencie, dostarczały nieco cienia. Wręcz koniecznym było wymoczenie rozgrzanych członków w morzu. Wielkiego ochłodzenia to jednak nie przynosiło, skoro i woda temperaturą bardziej zupę przypominała. Chyba jedyną rysą na wizerunku wyspy była stosunkowo niezbyt atrakcyjna szata życia podwodnego, zupełnie pozbawiona korali, przez to i egzotycznych ryb. O ile snorklowanie, w porównaniu ot choćby do niedawno wizytowanej sumatrzańskiej wyspy Weh, nie rzucało na kolana, o tyle plaże na pewno. Jako jedne z najpiękniejszych, na jakich kiedykolwiek było mi danym postawić swe stopy.
Największą chyba atrakcją wyspy jest jednak bajkowa jaskinia Morakot. By się tam dostać trzeba skorzystać z usług właściciela longboata lub, jak w moim przypadku, pokajakować tam morzem. Następnie przepłynąć należy wąskim i ciemnym kanałem w skałach, i oto oczom ukazuje się nieziemski widok. W kalderze średnicy na oko 50 metrów znajduje się malutka plaża i skrawek dżungli obrastający potężnie piętrzące się ku górze skały. Ten niegdyś skrzętnie skrywany kawałek jakby innego swiata stanowił skarbnicę piratów. Zapewne nikt nie mógł nawet przypuszczać, że pośrodku potężnych skał istnieje taka plażowa enklawa.
Jedną z kwintesencji backpackerskiego stylu podróżowania jest możliwość poznawania niebywale ciekawych, czasem tajemniczo intrygujących, ludzi. Ludzi pasji, o rozszerzonych horyzontach, często potężnej wiedzy. I na takich przyszło mi trafić podczas mojego pobytu na perłowej wyspie. Wieczorne rozmowy przy piwku o pokonanej drodze, planowanych wyprawach przeciągały się w nieskończoność, bynajmniej nie wprowadzając nikogo w stan znużenia. O dziwo na czas mojego pobytu wyspa stała się na swój sposób polską, bo nad wyraz wielu rodaków tu spotkałem. I tylko żal było wyjeżdzać. Jak zwykle pocieszałem się, że doświadczę jeszcze wielu ciekawych miejsc na swojej drodze, poznam wielu intrygujących ludzi, przeżyję mnóstwo fantastycznych przygód. Tylko przy takim nastawieniu, opuszczanie miejsc bliskich sercu wydaje się łatwiejsze.