Mówi się, że ludzie są sentymentalni. Czasem taki bywa i los, tak kierując zdarzeniami, by obudzić w ludziach drzemiący gdzieś głeboko sentyment.
Zbytnio nie miałem czasu rozpaczać z powodu opuszczenia rajskiej wyspy Ko Mook, w planie było bowiem przerzucenie się niedaleko na południe, już na stronę malezyjską, ku kolejnej bajecznie urokliwej wyspie. Cholera, zauważam że nad wyraz często operuję wyniosłymi epitetami, opisując jakieś miejsca. Niestety nic na to nie poradzę, skoro te miejsca takimi w rzeczywistości są. No więc miałem w planach przedostać się na archipelag malezyjskich wysp określanych jako klejnot w koronie Jedahu. Moim celem była jedna z ostatnich malezyjskich destynacji na półwyspie malajskim, w których nie byłem, mianowicie archipelag 99 wysp Langkawi.
By się tam dostać wybraliśmy, na Langkawi jadę z niezywkle sympatycznym, poznanym na Koh Mook, Włochem Rino. Jego południowe usposobienie, rozsiewany wszędzie czar sprawiają, że aż chce się obcować w jego towarzystwie. Imponuje mi pod wieloma względami. Połowę życia spędził oprowadzając turystów po Rzymie jako przewodnik. W efekcie biegle operuje sześcioma językami. Miast wylegiwać się na kanapie, przełączając kolejne kanały satelity, korzysta z emerytury, podróżując po świecie. Jestem pod wrażeniem...
Niestety pomysł z lokalnym autobusem, w tym wypadku, nie był zbyt trafionym. Autobus wlókł się niemiłosiernie. W efekcie nie zdążyliśmy na ostatni prom odpływający na Langkawi. Zbytnio nie rozpaczałem. Los chciał, że przyszło mi przenocować w wizytowanym dwa lata temu Satun. Miejscu niebywale bliskiemu sercu, w którym przeżyłem wówczas wiele cudownych przygód. Miejscu, myśl o którym przywołuje cudowne wspomnienia. I to mimo faktu, że miasto samo w sobie jest średnio atrakcyjne. Zamieszkiwane przez separatystycznych muzułmanów, w odróżnieniu od innych południowych prowincji, nie stoi w ogniu. Przeciwnie, jego buddyjsko-muzłmańskie społeczeństwo jest niebywale gościnne, witając nielicznie zaglądających tu turystów sercem podanym na dłoni. Uśmiechy bijące zewsząd same wprawiają ich adresata w podobny stan, stan notorycznego uśmiechania się. Ktoś postronny, widząc z boku takiego delikwenta, roześmianego niczym pacjent z zakładu dla czubków, mógłby rzeczywiście tak właśnie go zakatalogować. Ale w Satun, mieście w którym wszyscy się uśmiechają, nie sposób chodzić ponurym. Również i dlatego, że tutejsza kuchnia, mikst tajskiej i malajskiej pobudza te kubki smakowe, które skłaniają następnie usta do ciągłego uśmiechania się. Chyba dlatego właśnie tak lubię ten uśmiechnięty, pełny cudownych ludzi, Satun.