Przyznam się, że taki ze mnie patriota, że nawet nie wiem, co się w kraju dzieje, jaka pogoda panuje. Pewnie przedświąteczny szał ma się w najlepsze, kraj jest już, bądź się dopiero szykuje w objęcia zimy. Pewnie wychylanie nosa za próg wyjściowych drzwi nie należy do zbyt przyjemnych. Mam jedną propozycję. Na pewno się nie zawiedziecie. Opowiem Wam o pięknym, spektakularnie pięknym miejscu. Miejscu, do którego pewnie każdy z Was chciałby dotrzeć, zwłaszcza po usłyszeniu tego co mam do powiedzenia, po obejrzeniu zdjęć z tego miejsca, po choć częściowym wczuciu się w stan, jaki mojej osobie towarzyszył podczas eksploracji tego miejsca. Zajdźcie, zaparzcie ciepłej herbaty, usiądźcie przy rozgrzanym kaloryferze, nakryjcie się cieplutkim kocem i posłuchajcie. Warto.
Pogoda dnia wczorajszego, o czym zresztą pisałem w poprzednim poście, zmusiła nas do weryfikacji pierwotnych planów. Miast udać się na eksplorację najsłynniejszych filipińskich tarasów ryżowych w Batad, obskoczyliśmy jedynie ich namiastkę w okolicach Banaue. Ich urokliwość była niezaprzeczalna, ale do pełni szczęścia mimo wszystko czegoś brakowało. Myśl o tarasach z Batad jątrzyła w głowie, sprawiała, że gdzieś tam w tyle głowy narastało uczucie lekkiego rozczarowania. Niestety pogoda dnia kolejnego, deszcz regularnie i miarowo uderzający o dach naszego hoteliku w Banaue, potęgowała to uczucie. Ostatecznie po długich zastanowieniach, rozważaniach odnośnie sensu wybierania się w tak nieprzyjaznych aurowo okolicznościach, ciekawość wzięła górę. Postanowiliśmy się wybrać na dwudniowy treking na trasie Banaue-Cambulo-Batad-Bangaan-Banaue. W bezpiecznym pokonaniu tej 30 kilomerowej trasy, trudności piętrzących się po drodze, w odnalezieniu właściwych ścieżek w dżungli, przejść między poszczególnymi tarasami, miał nam pomóc nasz przewodnik, ponad 50 letni Cezar, przypominający nie co sylwetką samego Rambo, bardzo sympatyczny w obejściu przedstawiciel tutejszego ludu Ifugao. W jego towarzystwie oraz naszego nowego kompana z Niemiec Moritza, miało być nam danym zobaczyć aż dwa, z objętych patronatem UNESCO, kompleksy tarasów ryżowych prowincji Ifugao, te w Batad właśnie i w Bangaan.
Pierwszy dzień naszego trekingu, ponad 18 kilometrowy marsz przez Cambulo do Batad ewidentnie nas rozczarował. Mimo, że mijaliśmy piękne, dzikie okolice, przekraczaliśmy tarasy ryżowe, wąziutkie drożyny w dżungli, nie było nam danym w pełni przekonać się o niewątpliwej atrakcyjności tych miejsc. Dokazujący w najlepsze deszcz wszedł w konkury z gęstą, mleczną mgłą, zalegającą nad terenami przez nas przemierzanymi. W efekcie bardziej niż na widokach, ukrytych za jej grubym kobiercem, musieliśmy się skupić na walce ze śliską, błotnistą drogą i deszczem przenikającym nasze ciuchy na wskroś. Nawet fakt dotarcia do Batad nie poprawił naszych humorów. I tutaj bajkowo piękne tarasy ukryły się za grubą puchową perzyną mgły nad nimi nisko zalegającą. Wieczór spędziliśmy głównie na kontemplowaniu ciszy, błąkającej się w najlepsze po ryżowej krainie. W takich miejscach, jak to człowiek odnajduje spokój dla myśli krążących po jego głowie, czuje harmonię z naturą, jej pierwotnym, niepowtarzalnym pięknem, z samym sobą. W takich momentach mózg się wyłącza, przełącza w stan czuwania. Gwarantuje że to cudowne uczucie. Szkoda, że we współczesnych czasach, zwariowanych, moralnie zepsutych, okcydentalnie ukształtowanych, szans jego doświadczania mamy coraz mniej.
Kolejny poranek...
To bajka, to kwintesencja podróżowania, pożywka dla schowanej gdzieś głęboko wrażliwości. Dla takich chwil się żyje, dla takich chwil człowiek jest w stanie poświęcić kilka lat życia. Dla takich chwil człowiek jest w stanie przejechać kilka tysięcy kilometrów, nieraz w ewidentnie nieprzyjaznych warunkach, dla takich chwil godzi się na spanie w najpodlejszych norach, przeciskanie przez krzaczory, bagna i chaszcze, na chodzenie w przepoconych koszulkach, brak lustra w przypominających nie raz chlewik łazienkach. Dla takich chwil się żyje. Dla takich chwil ja żyję. Właśnie w takich chwilach uzmysławiam sobie, że to co robię, nawet kosztem największych trudności, ma sens. Niemierzony jakąkolwiek skalą sens.
Co zobaczyłem, zapytacie?
Nie umiem znaleźć słów, które byłyby w stanie ten sens opisać. Skoro siedzicie w tych fotelach, pewnie chcecie usłyszeć. W porządku, spróbuję napisać, o tym sensie.
Z ganka naszego guesthouse'u zobaczyłem ogrom tarasów ryżowych pnących się hen daleko ku górze, prawie ku niebu, prawie ku granicom objętym możliwościami wyobrażenia sobie o skali ich ogromu. Zobaczyłem kamienne murki rozdzielające kolejne poziomy ryżowisk od ich sąsiadów. Podziwiałem zieleń, soczyście przyciągającą oczy ku urokliwie dojrzewającemu ryżowi. Siedziałem, jakby w górnych rzędach arystokratycznej loży teatralnej, będąc pod wrażeniem serwowanego przedstawienia.Podobne odczucia miałem schodząc na dół, na arenę tego teatru. Zadzierałem głowę wysoko w górę próbując dojrzeć gości z najwyższych rzędów, w tym wypadku dorastający ryż. I pewnie mógłbym tak siedzieć na kamiennych murkach, przypatrując się kolejnym aktom granego tu przedstawienia, gdyby nie ciekawość zobaczenia innego z aktorów granego w Batad spektaklu, umiejscowionego w dżunglastej rzeczywistości, potężnie przerzucającego hektolitry wody wodospadu Tappiah. Moje uwielbienie wodospadów trafiło tu na podatny grunt. 30 metrowy wodospad, otoczony stromymi brzegami tutejszych gór, gęsto zarośniętych tropikalną dżunglą, na tyle przypadł mi do gustu, że aż nie mogłem sobie odmówić kąpieli w basenie uformowanym u jego podstawy.
Czas spędzony w Batad był niezwykle bogatym w przyjemne doznania emocjonalne, niestety, jak to z czasem bywa, jego granice nie są nieograniczone. Opuszczając Batad przystawałem co chwilę, by raz jeszcze przyjrzeć się magii natury tutaj tak obficie się prezentującej. Droga do Bangaan, biegnącą głównie dżunglastymi ścieżkami była również niebywale urokliwa, nadrabiając z nawiązka przykrości doświadczone dnia poprzedniego, gdy deszcz uniemożliwiał kontemplowanie miejsca. Po 7 kilometrowym marszu dotarliśmy do kolejnych przepięknych ryżowych tarasów w Bangaan. One również objęto patronatem UNESCO. Jak najbardziej zasłużenie. I tutaj było nam danym oglądać spektakl, którego przedstawiania nie odmówiłyby największe teatry świata. Być może aż takiego wrażenia, jak te w Batad nie zrobiły, ale były na pewno wartymi odwiedzenia.
Kończąc swoje opowiadanie pozwolę sobie zasugerować potencjalnym wizytatorom tego miejsca, chętnym obejrzeć spektakl podobny do widzianego przeze mnie, przyjechać do Batad na dłużej niż tylko dwie godziny. Większość przyjeżdza tu właśnie na tyle, w ramach zorganizowanych tourów z Banaue, nawet nie mając możliwości uczestniczenia w cudzie tego ryżowego spektaklu. Sposobność oglądania poszczególnych aktów, czerpania energii z niezmąconej ciszy tego miejsca, z bycia uczestnikiem magii serwowanej przez naturę, jest tutaj bezcenna. Batad i okolice na pewno na trwałe wbiły się na listę moich ulubionych miejsc na tym naszym pięknym świecie. Świecie którego ciągle się uczę. Który takimi miejscami jak to ciągle mnie zaskakuje. Który dzięki właśnie dzięki takim miejscom, tak kocham.