Właśnie wjechałem na kolejną z dużych filipińskich wysp. Po wizytowanych już przeze mnie Palawanie, Luzonie i Mindoro, przyszedł czas na wyspę Panay, pierwszą z mnoga wysp archipelagu Visayas. Przeprawa promowa z Roxas do Caticlan, już na Panay, przbiegła w miarę sprawnie. Niestety przeżyłem niemały szok, gdy okazało się że za przewóz motorka muszę zapłacić ponad dwa razy więcej niż za siebie. Przeprawy promowe na Filipinach same w sobie są drogie. Nie dziwota, że turyści częściej wybierają przeloty lotnicze, porównywalne lub nawet tańsze finansowo, pozwalające za to zaoszczędzić czasu.
Wyspa Panay nie była moją docelową destynacją. Miała być tylko punktem tranzytowym w drodze ku sławnej wyspie Boracay. Osobiście nie przepadam za tego typu topowymi destynacjami turystycznymi. Wraz z napływem masowej turystyki, wraz z wtargnięciem w dotychczas dziewicze połacie takich miejsc dudniących megabitów, rozkapryszonej młodzieży, podstarzałych seksturystów, tracą one znacznie na swoim uroku. I jakkolwiek uroczymi by nie były, przyciągając wszelkie przywary masowej turystyki zaczynają zatracać się w powszechności. Ich unikalność, naturalne piękno, dzikość czmychają gdzieś daleko, za daleko.
Jak się okazało nie bylo mi danym odwiedzić wyspy Boracay. Wyszło na to, że w związku ze zbliżającym się Nowym Rokiem ciężko będzie tam znaleźć przystępną cenowo noclegownie. Tym co jednak zaważyło na odstąpieniu od pierwotnego planu była kiepska, mało powiedziane, fatalna pogoda. Deszcz rozszalał się w najlepsze nad Visayami. Wizytowanie Boracay w takich okolicznościach, choćby jej legendarne piękno rzeczywiście miało rzucać na kolana, mijało się z celem. Postanowiliśmy z moim współtowarzyszem motorkowych wojaży, Danielem, ruszyć wprost na podbój wyspy Panay. Miast w zachodnim kierunku, ku wyspie Boracay, obraliśmy odwrotną, wschodnią orientację. Wybrzeże północnego Panayu, górzyste, pięknie zielone zachwycało. Niestety dokazujący deszcz sprawiał, że nawet tak przyjemna rzecz jak motorkowanie, nawet w tak pięknych okolicznościach przyrody, nie należało do zbyt miłych. Deszcz ciurkiem spływał po moi organizmie, co rusz przecierałem oczy, przeszywał mnie zimny dreszcz. Ciuchy można bylo wykręcać na wszelkie mozliwe sposoby. Nie tak w założeniach miało być, nie tak miało wyglądać moje motorkowanie po Filipinach. Gdzieś tam diabełem szeptał za uchem, by odstąpić, zrezygnować. Po co Ci to szeptał. Jego argumenty przybrały na mocy, gdy przemierzałem zakorkowane do granic zdrowego rozsądku ulice paskudnego jak prawie każde filipińskie miasto, Kalibo. Osiągnęły apogeum, gdy wjechałem w tereny północnego Panay, straszliwie dotknięte zniszczeniami po niedawnym katastrofalnym tajfunie Yolanda (prawie 6 tys. osób zabitych na Filipinach). Zerwane przewody elektryczne, słupy poprzewracane, domki zmiecione z powierzchni ziemi, plus ten lejący bezustannie deszcz. Granice mojej wytrzymałości zostały wystawione na potężną próbę, wrażliwość na ludzkie nieszczęście jeszcze bardziej. Ciężko było mi na to patrzeć, ciężko pozostać obojętnym. Zmoknięci do granic możliwości dotarliśmy do Roxas, stolicy północnej prowincji wyspy Panay - Capizu. Nieco przyjemniejsze niźli Kalibo, niestety nie wydawało się być wymarzonym miejscem do celebracji nadchodzącego Nowego Roku. Zwłaszcza, gdy i tutaj ślady straszliwej Yolandy przemawiały do podświadomości. W efekcie spędziłem jeden z najaktywniejszych Sylwestrów w życiu, z pilotem od telewizora w ręce, w hotelowym pokoju.
Przynajmniej miałem czas na przemyślenia. Nie zawsze w podróży jest pięknie, bajkowo. Nie raz trudności się piętrzą, wystawiają świadomość na najcięższą próbę. Nie raz się, nie chce, myśli o odpuszczeniu, wrażliwość każe odstąpić. I wtedy właśnie sobie uświadamiasz, że w podróży doświadczasz nie tylko entuzjastycznych doznań, rozkoszy dla oczu, umysłu. W podróży doświadczasz jeszcze czegoś. Bogatego niemierzalnego w jakikolwiek sposób doświadczenia, hartującego Cię, uczącego pokory, stawiania czoła przeciwnościom, walki. To też element podróży...