Nie myślałem, że to powiem, a może po prostu nawarstwienie niezbyt przyjaznych czynników, sprawiło że tak to zacząłem odczuwać. Wierzę zresztą w odwrócenie karty, nie pozostaje mi nic innego. Filipiny zaczynają mi ciążyć. Tak, naprawdę zaczynają mi ciążyć. Nie raz jest tak, że podróż po pewnym czasie zaczyna Cię męczyć, zaczynasz tęsknić za swoim łóżkiem, za rodziną, znajomymi. Mnie tęsknota póki co nie dopadła, jeszcze nie zostałem usidlony tym odczuciem. Głód przygody ciągle mi towarzyszy, ciągle chcę doświadczać, penetrować, łapać wiatr w żagle. I pewnie w tym tkwi problem. Zaczyna mi się wydawać, że wyczerpałem już Filipiny, że niczym więcej mnie już nie zaskoczą, że powtarzalność widoków będzie mnie męczyć. Tak jak zaczyna mnie męczyć właśnie teraz. Kiełkuje we mnie przekonanie, że plan sporządzony przeze mnie na pierwszą część moich podróży po Filipinach, odbywanych wspólnie z Bożem, był optymalny. Że zobaczyłem Filipiny, takie jakie chciałem zobaczyć. Intrygujące, fascynujące, z historycznymi naleciałościami, pięknym plażami, tarasami ryżowymi. Że rzeczywiście Luzon i Palawan to najpiękniejsze z filipińskich wysp. Penetrując archipelag wysp Visayas zżera mnie uczucie przeciętności. Mimo, że podróżuję ukochanym środkiem transportu, motorkiem, brakuje mi spektakularnych widoków, takich jak widziałem wcześniej na Filipinach, takich jakie widziałem w innych częściach Azji. Przeciętność to chyba dobre słowo. Pewnie wpływ na takie, a nie inne odczuwanie rzeczywistości ma paskudna pogoda, jaka mi towarzyszy. Deszcz na zmianę przeplata się z deszczem. O tej porze roku powinno tu być zdecydowanie inaczej. I w zasadzie jedynym, co mnie porusza w drodze, to widok ludzkiej krzywdy. Tajfun Yolanda sprawił tu straszne spustoszenie. Serce boli patrząc na stan ludzkich domostw, na zniszczenia w infrastrukturze. Aż dziw bierze, że mieszkańcy ciągle znajdują w sobie tę azjatycką energię, by się uśmiechnąć.
Zaczyna mnie też męczyć filipińskie jedzenie. I tutaj jak nic należałoby użyć słowa przeciętne. Gdzie te wszystkie, znane mi z innych azjatyckich krajów, uliczne stragany. Gdzie te zapachy z nich w okolice wypływające, gdzie ta mnogość, smakowa różnorodność potraw, gdzie cudowne azjatyckie zupki. Pytam gdzie ? Filipińczycy zwykli na modłę amerykańską strawować się w różnych, często rodzimych, fastfoodach. Mimo, że te miejscowe, jak Chowking czy Jolibee o klasę przerastają amerykańskie odpowiedniki, jak McDonalds czy KFC, to w dalszym ciągu nie pobudzają kubków smakowych jak najzwyklejsze azjatyckie stragany uliczne. Ludzie spędzają tu całe dnie w wielkich mallach, obżerając się w nieskończoność w fastfoodach. Wieszczę wszystkim tym filipińskim ślicznotkom, że w niedługim czasie w jednym amerykańskich mistrzów dościgną, w gabarytach własnych ciał. Brakuje mi tu tej typowej dla Azji mi znanej socjalizacji społeczeństwa, spotkań całych rodzin, sąsiadów przy wieczornej posiadówce koło któregoś z ulicznych straganów. Tego tu nie ma. Nie ma śmiechów, mlaskania, zagadywania. Nie ma tej azjatyckiej kultury strawowania ulicznego. Niestety...
Utrudnieniem, nie jako, jest dla mnie też mój kanadyjski towarzysz motorkowych wojaży, Daniel. Jako zadeklarowany wegetarianin, ma w kraju ociekającym we wszelakie mięsiwa, spory problem w zaspokojeniu swego głodu. W efekcie trochę musimy pojeździć po mieście, by znaleźć akceptowalną dlań strawę. Miłośnikiem pogawędki przy piwku też nie jest, w efekcie wieczory spędzamy w hotelowym pokoju. Przeciętność i tutaj toruje swą drogę. Mimo, że po niedawnych doświadczeniach trochę unikam tutejszych kobiet, niemniej wypadałoby od czasu wyskoczyć między ludzi.
Na tyle biadolenia...
Dotarłem do Iloilo, największego miasta wyspy Panay. I tutaj na usta ciśnie się jedno słowo na opisanie miasta, przeciętne. Gdzieś już pisałem, filipińskie miasta nie grzeszą urodą, wyjątek Vigan. Najczęściej są najzwyczajniej paskudne, bez ładu, składu, wizji urbanizacyjnej, zwykłego dobrego smaku. Iloilo jest właśnie takie. Może nie paskudne, ale na pewno nijakie. Przesiąknięte przeciętnością do szpiku kości, przeciętność mające zapisane w DNA.
Jedynym pozytywem przebywania tutaj okazało się być zalegalizowanie mojego pobytu na Filipinach o kolejny miesiąc. Teraz już nikt mnie nie wciśnie do zakratowanego pokoiku. Nie obyło się bez drobnej kary (ok 70 zł) za nielegalne przebywanie w kraju, ale teraz jest już wszystko w najlepszym porządku.
I oby tylko przeciętność gdzieś się ulotniła, oby choć na chwilę przestała mi towarzyszyć, oby ustąpiła miejsca wznioślejszym odczuciom. Oby znów Filipiny mnie zachwyciły, tak jak zwykły to czynić na samym początku. Oby...