Mówią, że nadzieja matką głupich. Pokłady mojej głupoty muszą mieć rozpasane, nieograniczone objętości, skoro nadzieja na kolorowe Filipiny, nieprzeciętne, pocztówkowe, nie okazała się być li tylko pobożnym życzeniem. Choć początek dnia tego nie sugerował. Skierowaliśmy się ku południowym krańcom całkiem dużej wyspy Negros. Naszą kolejną destynacją była oddalona o jakieś 200 km miejscowość Sipalay. Droga, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić, nie zachwycała. Znów było płasko, przejeżdzaliśmy przez identycznie szarawe, nieciekawe miasteczka. Co rusz mijaliśmy olbrzymie gabarytowo ciężarówy, wiozące główny skarb Negrosu, trzcinę cukrową. Jej plantacje rozsiane są dosłownie wszędzie wokół drogi. Szkoda, że nie są tak pięknie soczyście zielone jak poletka ryżowe. Byłoby na czym oko zawiesić.
Gdzieś w oddali majaczyły coraz wyraźniej piętrzące się na horyzoncie góry. Wraz ze zbliżaniem się ku nim widoki zyskiwały na atrkcyjności. Przecinaliśmy kolejne wzniesienia, pokonywaliśmy kolejne serpentyny. Nie raz, miast patrzeć przed siebie, spogladałem w lusterko, próbując raz jeszcze utrwalić w pamięci mijane przed chwilą okolice. A było czym się zachwycać. Całkiem potężne, zielone, dżunglasto porośnięte góry schodziły nie raz zupełnie pionowo w dół, ku spotkaniu z morzem. Efekt tego spotkania był piorunujący dla potencjalnego obserwatora. Jako, że pogoda dopisywała, nie mogłem wręcz oderwać oczu od widoków na morskie zbocza. Wielokrotnie zresztą zatrzymywaliśmy się, by nacieszyć oko. Wreszcie doświadczyłem chwil uniesienia nad majestatem natury. Chyba po raz pierwszy w trakcie moich ponad już tygodniowych,motorkowych wojaży po Filipinach. Wreszcie przesyt przeciętnością ustąpił miejsca zachwytom nad niesamowicie urokliwą scenerią mijanych miejsc. Sipalay i jego okolice utrwaliły tylko stan mojego uniesienia, ale o tym już przy okazji kolejnego postu.