Sam się do tej pory klepię w głowę, zastanawiając się co mną kierowało, że zdecydowałem się odwiedzić Bangladesz. Kraj na końcu świata, niesamowicie biedny, brudny, przeludniony, kraj bez jakichkolwiek atrakcji turystycznych, dosłownie zapomniany w światku turystycznym. Od zawsze wiedziałem, że to kraj niezbyt wdzięczny do odwiedzin, a mimo wszystko jakoś chciałem zobaczyć czy to robaczywe jabłko, przegnite, niechętne do skonsumowania przez najpodlejsze robale, może smakować, czy ma choć trochę słodyczy, soku w sobie. Czy wreszcie można oprzeć się pokusie zobaczenia tego parszywego końca świata, przeczytawszy na jednym ze znanych portali podróżniczych ("koniec świata"), taki opis tego kraju :
"To kraj, po którym się trudno podróżuje, gdzie nikt nie mówi w żadnych języku poza bengalskim, gdzie nie istnieje infrastruktura komunikacyjna, a zabytki policzyć można na palcach jednej ręki. To kraj będący od zawsze daleko, zalewany przez rzeki i tajfuny, napadany przez piratów i tygrysy bengalskie, kraj do którego nikt nigdy nie chciał jechać i który do dziś pozostaje terra incognita globalnej wioski. Kraj na końcu świata. Właśnie dlatego warto tam pojechać.
Można by przewrotnie rzecz, że Bangladesz to raj dla backpackerów: prawdziwa terra incognita, jedno z ostatnich miejsc na ziemi nieskażonych turystyką, zapomnianych i omijanych przez innych – bo niby po co tam jechać? Kraj, w którym „nic nie ma” i do którego „nikt normalny nie jeździ”. Czyż można lepiej zareklamować?!
Właśnie o to chodzi – spodoba się tym, którzy chcą odkryć coś nowego, zobaczyć całkiem inny świat – choć na pierwszy rzut oka trochę podobny do Indii, to jednak zupełnie odmienny. Kraj dla odważnych podróżników, nie bojących się wyzwań, kraj ciągłej niewygody, syfu, potwornego żaru i duchoty, nieustającego tłumu, przez którego apatię i tępotę trudno się przebić.
Kraj nieludzki, strasznie doświadczony przez naturę i los, wyrzucony na „koniec świata” – i może przez to fascynujący? Wreszcie: kraj niezwykle męczący i dający niewiele (no, może z wyjątkiem przyrody) w zamian. Poza jednym: satysfakcją, że dało się radę w trudnym miejscu, że zobaczyło się coś innego, przeżyło coś niezwykłego, było tam, gdzie inni nie docierają. A o to przecież chodzi, czyż nie? "
Po co tu przyjechałem, zapytacie? Choćby po to, by powiedzieć, że byłem w tak parszywym, zapomnianym turystycznie świecie. Mam w głowie kilka miejsc, które zdecydowanie chciałbym odwiedzić i kilka przygód w myślach krążących, które chciałbym doświadczyć. Chciałbym więc :
- przepłynąć się rakietą, przypominającym słynne parowce z Missisipi, tutejszym statkiem parowym z początków XX wieku,
- przejechać się na dachu pociągu, wiem że w Bangladeszu to ciągle możliwe,
- porowerkować po plantacjach herbaty i spróbować tamtejszej siedmiowarstwowej herbaty
- doświadczyć kilku innych mniej lub bardziej atrakcyjnych przygód, które chodzą mi po głowie, a o których niewątpliwie napomnę w odpowiednim momencie.
Przyznam się szczerze, że obawiam się podróży do Bangladeszu. Może być, że przez cały okres przebywania tu nie będzie mi danym zamienić słowa z człowiekiem zachodniego świata. Ba, pewnie będzie tak, że zbytnio nie będzie mi danym w ogóle zamienić słowa z kimkolwiek. Angielski jest tu typową terrą incognita. Samotne podróżowanie będzie pewnie niebywale trudne w takich okolicznościach Ale z drugiej strony, kto powiedział, że musi być łatwo i przyjemnie. Tego już podczas pobytu na Filipinach doświadczyłem. Nadszedł czas na wyzwania wielkokalibrowe. Dam radę...