By dostać się na wyspę St. Martin, jedyną tropikalną, koralową wyspę Bangladeszu, trzeba wyruszyć wcześnie rano. Innej możliwości nie ma. Z miejscowosci Teknaf, ostatniego przyczółka stałego lądu, oddalonego o 2 do 3 godzin jazdy autobusem od Cox's Bazar, wszystkie cztery promy odpływają raz dziennie o godzinie 9.30. Logiki w takiej organizacji transportu doszukać się tu nie sposób. Wszak racjonalniejszym byłoby zdywersyfikowanie czasów wypłynięcia promów. Uniknięto by w ten sposób choćby potężnego bałaganu przy wyładunku ludzi. Cóż, nie pierwszy raz przekonałem się, że zachodnia logika rozumowania nijak nie ma w Azji racji bytu.
Sama droga do Teknaf, jak i dalsza, promem już na samą wyspę, jest niebywale urokliwa. Mija się birmańskie pogranicze, z wieloma stupami, lasami, zielonością bijącą w oczy. Niedługo po wypłynięciu traci się z oczu bangladeski ląd, mając w zasięgu wzroku jedynie ten birmański. Stąd chyba zasadne wydawało się postawienie przeze mnie tezy, iż geograficznie wyspie St. Martin bliżej do Birmy. Mieszkańcom Bangladeszu było to jednak nie w smak. Dla nich wyspa St. Martin, ich jedyna tropikalna perła, stanowi przejaw dumy. Pewnie stąd tak tłumnie ją odwiedzają. Najczęściej w ramach 2 godzinnego pobytu tamże, co dla mnie wydaje się kompletnym nieporozumieniem, zważywszy że spędzają w podróży z Cox's Bazar bite 10 godzin. Dla mnie taka opcja wizytacji wyspy od początku pozbawiona była jakiegokolwiek sensu. W planie miałem pozostać dwie noce i tak też zrobiłem. Oczywiście podczas pobytu tamże znów byłem jedynym cudzoziemcem. Dopiero odpływajac spotkałem trzech Holendrów, którzy akurat tam przybyli.
Zauważyłem, że na wyspę przybywają jedynie zamożniejsi mieszkańcy Bangladeszu. Większości obywateli po prostu nie stać. Zasobność bangladeskich wizytatorów wyspy oceniam zwłaszcza po znacznych krągłościach brzuchów. Widać powodzi im się całkiem dostatnio. Wielu z nich lubi się też eksponować swoim statusem, jadąc na tropikalne wakacje w pełnym rysztunku, w gajerku, pod krawatem. Kompletny nonsens, jeżeli wziąć pod uwagę, że raz jadą na wakacje, dwa praży niemiłosiernie. Widać i w bangladeskie wyższe sfery dotarła moda na chlubienie się swym statusem materialnym niezależnie od okoliczności.
Wielokrotnie w trakcie mojego pobytu byłem pytany o wrażenia z wyspy. Zajmując trochę oportunistyczne stanowisko, odpowiadałem że jest bardzo piękna. Nie chciałem czynić przykrości dumnym mieszkańcom Bangladeszu, stwierdzając zgodnie z moimi odczuciami, że to jedna z wielu przeciętnych tropikalnych wysp, jakich już wiele wdziałem w swoim życiu. Brak jej tych idyllicznych widoków uginających się strzelistych palm, bielutkiego, delikatnego piaseczku, mieniącego się turkusem morza. Jej niewątpliwym atutem jest za to możliwość podejrzenia życia miejscowej społeczności rybackiej, mieszkańców kraju kąpiących się w pełnym ubiorze, zwłaszcza kobiet, mimo że słońce grzeje w najlepsze.
Swój pobyt na wyspie uważam za udany. Jej nieznaczne rozmiary sprawiły, że okrążyłem ją wokół raptem w 4 godziny. W pamięć zwłaszcza zapadły mi wieczory spędzane na ganku mojego bungalowu, rozświetlane jedynie lekkim blaskiem naftówki i widokiem na lśniące w górze gwiazdy, wsłuchiwanie się w odgłos morskich fal. St. Martin to jeszcze ciągle jedno z tych miejsc, w którym cywilizacja nie poczyniła spustoszenia. To miejsce, które w dalszym ciągu zachowało w znacznym stopniu swój dziewiczy, pierwotny charakter. I choćby dlatego warto tu przyjechać. Takich miejsc w świecie ubywa, w tempie zastraszającym.
Opuszczając St. Martin, kierując się na powrót do Cox's Bazar, następnie Chittagong, zakończyłem jednocześnie kolejny etap moich bangladeskich wojaży, etap raczej niezbyt aktywny, wypełniony leniuchowaniem na plażach, korzystaniem z morskich atrybutów kraju. Kto wie zresztą, wielce to prawdopodobne, że morskich kąpieli zażyłem w trakcie tegorocznej wyprawy po raz ostatni. Przede mną ostatni już tydzień pobytu w Bangladeszu. Tydzień chyba najbardziej aktywny z wszystkich dotychczasowych, ale o tym już w następnych postach. Miłej lektury...