Do Srimangal dotarłem wczesnym rankiem, miasteczko dopiero budziło się do życia. Tym razem nocna podróż pociągiem nie minęła tak przyjemnie, jak poprzednia. Spało mi się kiepsko. Może dlatego, że obawiałem się, by nie przespać stacji wysiadkowej w Srimangal. Choć pewnie dlatego, że dalej byłem nerwowy po przejściach z indyjską ambasadą.
Pierwszy rzut oka na uśpiony Srimangal nieco mnie uspokoił. Niewielkie rozmiarami miasteczko zachwycało spokojem, swoim cichym jak na Bangladesz obliczem. Pewnie w późniejszych godzinach, jak to bywa w tym kraju, będzie diametralnie inaczej. Gwarno, tłoczno, brudno.
Dywizja Sylhet, w której aktualnie przebywam, zwłaszcza Srimangal, to najlepsze w kraju miejsce do rowerowych wojaży. Pagórkowata okolica wprost tonie w objęciach pól herbacianych, sycąc oko swą zielonością. Wziąłem wypożyczony rower i pojechałem wprost na jej spotkanie. Do delektowania się takimi miejscami nikt mnie namawiać nie musi.
Plantacje herbaty w okolicach Srimangal biorą swój początek z czasów brytyjskiej kolonizacji. Pierwszą komercyjną plantację założono w 1854 roku. Obecnie na terenie prowincji Sylhet funkcjonuje aż 156 spośród 163 bangladeskich plantacji. Produkują one rocznie ponad 50 mln kg herbaty, czyniąc Bangladesz dziesiątym największym jej producentem w skali światowej. To czym tutejsza produkcja herbaty wyróżnia się w skali międzynarodowej jest jej stosunkowo niskie usytuowanie nad poziomem morza. Znajdując się zaledwie 75 m nad jego poziomem jest jedną z najniżej uprawianych w świecie.
Ledwie co opuszczając miejskie rogatki wjeżdza się wprost w objęcia herbaty. Tutejsza plantacja Finlay, wciąż będąca w brytyjskim władaniu, nie rzuca na kolana. Herbata uprawiana jest praktycznie na płaskim terenie, co nie dodaje miejscu uroku. Wąska droga otoczona z każdej strony krzakami herbaty wije się wokół. Po czasie dostrzegam indyjskie zbieraczki herbaty, krążące w swych barwnych szatach wokół. To niebywale fotogeniczny widok. Niemniej od zawsze mam jakoś opory do pstrykania fotek ludziom. Wydaje mi się to nieco niekulturalne, czyniąc to bez ich wiedzy. Z kolei po jej uzyskaniu pozowane zdjęcie traci na autentyczności. Pozwalam sobie raptem na kilka ukradkowych zdjęć.
Postanawiam skierować się ku dalej oddalonej plantacji Zareen Tea Estate. Mijam w drodze wioskę ludu Monipuri. Docierając na teren plantacji wpadam w stan uniesienia. Tutejsza plantacja prezentuje się niesamowicie malowniczo, zdecydowanie bardziej niż poprzednia. Jakby żywcem przeniesiono widoki z wioski hobbitów z Władcy Pierścieni. Gdzie nie popatrzeć dominują pagórkowate wzniesienia, porośnięte dywanami herbaty. Byłem już na plantacjach herbaty, czy to w Malezji, czy na Sri Lance, można by rzec napatrzyłem się już na nie wystarczająco. Nic bardziej mylnego. Zieleń plantacji herbaty, ich malowniczość nigdy nie nasyci oczu wystarczająco. To jak słodycz. Po zjedzeniu jednego nie sposób odmówić sobie przyjemności skosztowania kolejnego. Siadam sobie więc na szczycie jednego z wzniesień, później jeszcze jednego, i kolejnego. I wiecie co robię ? Nic, siedzę sobie i nic nie robię. Delektuje się widokami, ciszą królującą w krainie herbaty, tak niespotykaną w Bangladeszu. Zieloność bije po oczach, aż nie potrafię sobie wyobrazić jak tutaj musi być pięknie w porze deszczowej lub chwilę po niej, gdy tutejsze kobierce herbaty nabierają soczyście zielonej barwy. Teraz, w porze suchej, nieco przykurzone, nieco mniej soczyste, mniej tętnią życiem, a mimo to zachwycają. Siedzę więc sobie i siedzę, zapominając o upływie czasu, o świecie, jego problemach. Siedzę i patrzę na herbatę. Jest pięknie, tak pięknie jak ciężko sobie wyobrazić. Aż smutno mi opuszczać to miejsce. Takich widoków będzie mi brakować.
Żegnając się z plantacjami delektuję się tutejszą słynną siedmiowarstwową herbatą. Może w smaku nie poraża, ale estetycznie musi zachwycić. Kolejne warstwy różnych smaków nakładane są na siebie, sprawiając że aż nie chce się burzyć tego harmonijnego widoku w szklance. Proszę zresztą popatrzeć na zdjęcia, zrozumiecie co mam na myśli.