Pisałem, że uwielbiam plantacje herbaty, pisałem, w poprzednim poście. Uwielbiam też wszelkiego rodzaju trekkingi, spacery, przeprawy przez dżunglę. Właśnie sobie zdałem sprawę, że jeszcze nie doświadczyłem w trakcie tegorocznej wyprawy bytności w prawdziwej tropikalnej dżungli. Srimangal i jego okolice samymi plantacjami herbaty nie stoją, w okolicy znajduje się też objęta ramami parku narodowego dżungla - Park Narodowy Lowaccherra. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności odwiedzenia go. I tutaj nikt mnie nie musiał namawiać. Żwawo ruszyłem rowerem w kilkunastokilometrową wyprawę na spotkanie z dziką przyrodą.
Park Narodowy Lowaccherra to fenomen w skali kraju, którego każdą wolną przestrzeń wypełniają ludzie. To w zasadzie jedna z nielicznych enklaw Bangladeszu, w której można zaznać trochę spokoju, ciszy, najzwyczajniej poobcować na łonie natury. Tutaj to ona, nie ludzie, jest wiodącą osobowością. Park Narodowy Lowaccherra słynie z tego, że na jego terenie zamieszkuje największa w Bangladeszu populacja zagrożonego wyginięciem gibbona huloka (hollock gibbon).
Spędziłem w parku kilka godzin. Na swój sposób mnie rozczarował. Głównym jego problemem jest kiepskie oznakowanie tras. Przyznam szczerze, że miałem spore problemy z odnalezieniem się w parku. Gdyby nie mój zmysł orientacyjny podejrzewam, że mógłbym się tutaj zagubić. Czasem trafiałem na rozdroże leśnych traktów, z którego wiodło kilka nowych, rozwidlających się szlaków. Najczęściej wybierałem właściwie, ale kilkukrotnie zdarzyło się też że zagubiłem trasę, trafiając poza granicę parku, do lokalnych wiosek, czy też okolicznych plantacji. Wydaje mi się, że brak oznakowania jest zabiegiem celowym. Tylko w ten sposób zagubieni turyści muszą korzystać z usług okolicznych przewodników. Dziwnym wydaje się też dla mnie umiejscowienie wewnątrz parku linii kolejowej przecinającej go na pół. Wreszcie niedogodnością dla mnie była banda rozwrzeszczanych studenciaków, niezbyt zainteresowanych walorami poznawczymi parku. W dodatku wszyscy z nich musieli sobie zrobić fotkę ze mną. Zeszło z pół godziny. Proszę sobie wyobrazić, jaką ulgę poczułem, gdy w końcu udało mi się wyrwać z ich szponów, właściwie sprzed ich obiektywów. Sława przytłacza, wiem, co te słowa znaczą :)
Jeżeli mimo wszystko zapytacie, czy warto było, odpowiem zgodnie z prawdą, że warto. I to mimo tego, że nie było mi danym zobaczyć głównej atrakcji parku, jego gibbonów. Doświadczyłem za to spokoju i ciszy, jakiej w Bangladeszu ciężko doświadczyć. Znów miałem kilka godzin tylko dla siebie, dla swoich myśli, obserwacji. Znów ładowałem baterie samą obecnością na łonie natury. Podpatrywanie życia lasu tropikalnego zawsze jest interesującym doznaniem. Nawet, zważywszy że wiele już takich widziałem, w dodatku zdecydowanie bardziej intrygujących.