Pobudka kolejnego dnia naszych wojaży po omańskiej ziemi natchnęła nas widokami na majestatyczne góry Hajar. Mieliśmy w planach ich dogłębną eksplorację. Rozpoczęliśmy z przytupem. Posiłkując się gps'em wybraliśmy górską drogę, mającą w założeniach doprowadzić nas do głównej bazy wypadowej w pobliskie góry, miejscowości Hamra. Kolejny raz okazało się, jak błędnymi są moje przypuszczenia co do możliwości logistycznych eksplorowanych miejsc. Nie raz mylnie, kierując się optymistycznymi założeniami, oceniałem możliwości jezdne przemierzanych terenów. Nie inaczej było i tym razem. Okazało się po czasie, że wjechaliśmy w drogę, mającą być drogą dopiero w nieokreślonej przeszłości. Sprawy przybrały na powadze, gdy zreflektowaliśmy się, że nie ma odwrotu. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i przybrała raczej dramatyczne tony. Nam przynajmniej nie było do śmiechu. Zjeżdzaliśmy dziką, fragmentami tylko kamienną, ścieżyną, tak to chyba dobre słowo, o nachyleniu kilkunastu procentowym, w dodatku upiększonej wyrwami i dziurami głębokości nawet pół metra. Nie, to się nie może udać, pomyślałem. Niestety, jako że odwrotu nie sposób było zarządzić, zostało nam zdanie się na łut szczęścia i to co los przyniesie. Nasza ponadgodzinna jazda w dół, w normalnych warunkach drogowych pewnie zajęła by z dziesięć minut, wyglądała tak, że szedłem przed pojazdem, badałem drogę i zasypywałem kamieniami potężne wyrwy. Bardziej ślizgaliśmy w dół niż zjeżdzaliśmy, na pewno jazdą nie sposób to nazwać. By nie przedłużać, skonstatuję, że była to jedna z najbardziej stresowych sytuacji w moich wojażach po świecie. Do śmiechu nie było mi nawet przez moment. Do teraz się zastanawiam, jakim cudem nasze auto, bynajmniej z zewnątrz, wyszło z tej sytuacji bez szwanku.
Po mrożących krew w żyłach przygodach, nasza dalsza droga upłynęła bezstresowo. Docierając do miejscowości Bahla, odwiedziliśmy kolejny fort, dość potężny w porównaniu do poprzednich. Wzniesiono go już w czasach preislamskich. Zwykł być uważanym za najstarszy fort w Omanie. UNESCO dostrzegło jego walory umieszczając go na swej nobilitowanej liście miejsc zasłużonych dla ludzkości. Sam fort przeszedł niedawno renowację, wręcz bijąc w oczy świeżością. Oman dopiero czyni pierwsze kroki ku zaproszeniu masowej turystyki na swe łono. Głównym przejawem tych przedsięwzięć jest masowa renowacja swych fortów. Fakt ów miał miejsce zarówno w poprzednio wizytowanych (Nakhl, Rustaq), jak i w kilku innych później odwiedzanych.
Po osiągnięciu miejscowości Al Hamra udaliśmy się wprost na jedno z okolicznych wzniesień, ku miejscowości Misfat al Abriyeen. Wizytację tego miejsca polecały zarówno wszystkie przewodniki, jak i blogi przeze mnie zgłębione przed wizytą w Omanie. Nie zawiodłem się. Malutka górska miejscowość stanowi ciągle żwawo kipiący życiem skansen dawnego Omanu. Wzniesiona przy użyciu ziemi i słomy przenosi potencjalnego wizytatora tego miejsca do zupełnie innych realiów. Obecnie miasto coraz bardziej zamiera, stając się enklawą życia jedynie osób starszych. Pewnie niedługo zupełnie odejdzie w stan zapomnienia. Budynki popadają w ruinę, część z nich zupełnie się już zapadła, wąskie uliczki zalegają stertą gruzu. A mimo to miejscowość zachwyca. Eksplorowanie tychże wąskich uliczek, wszystkich tych zakurzonych śladem czasu zakątków, zakamarków, schodów, uskoków pobudza wyobraźnię. Krocząc tak śladem historii, nie sposób nie natrafić na słynne omańskie faladże. Te kanały nawadniające, prowadzą wodę murowanymi korytkami, wykorzystując naturalny spadek wody. Ich znaczenie dla ludzkości dostrzegło i UNESCO wpisując kilka z nich w poczet obiektów zasłużonych dla ludzkości. Wędrowanie ich śladem doprowadziło nas ku pobliskiemu kanionowi. Jako, że mieliśmy napięte plany, w dodatku poważniejszy trekking planowaliśmy dnia kolejnego, nie skorzystaliśmy z możliwości dogłębniejszej penetracji tego miejsca.
Główny punkt tego dnia, najznaczniejszy delikates dla zmysłów był dopiero przed nami. Późnym popołudniem udaliśmy się ku najwyższej partii gór Hajar, ku najwyższemu wzniesieniu na omańskiej ziemi, szczytowi Jabal Shams ( 3009 m). Miejscowi odradzają wjazd w okolice szczytu pojazdem z napędem na jedną oś. Mnie inne przeczytane blogi raczej utwierdziły w przekonaniu, że to przysłowiowa bułka z masłem. Tym bardziej po offroadowych przygodach dzisiejszego poranka. Rzeczywiście droga na Jabal Shams jest niezbyt uciążliwą dla zwykłych pojazdów. Moim zdaniem nie warto nadpłacać przewoźnikom samochodów z napędem na cztery koła. Widoki z drogi, wraz z osiąganiem coraz to pokaźniejszych wysokości, przybierają na atrakcyjności, osiągając kulminacyjny punkt w miejscu określanym jako Wielki Kanion Arabii. Widok po prostu zapiera dech w piersiach. Wzrok wręcz nie jest w stanie objąć ogromu tego miejsca. Z punktu widokowego rozpościera się obraz wprost z westernów o dzikim zachodzie, ku obrazom z Grand Canyonu w USA. Skojarzenie wydaje się na miejscu. Tutejszy kanion, jakby żywcem wycięty ze wspominanych filmów, poraża swymi rozmiarami, głębią, ogromem, niemożliwością jego ogarnięcia zmysłami. Mógłbym tak siedzieć i patrzeć, nigdy nie wracając wzrokiem ku miejscu poprzednio widzianemu. Zasłużenie określany bywa mianem największej atrakcji Omanu. Nie sposób pozostać obojętnym na jego wdzięki. Nie sposób przyglądać mu się beznamiętnie, bez odczuć, bez poruszenia. Chce się krzyczeć, tak zresztą robię, odsłuchując w oddali swój głos, odbijający się po kanionowych ścianach. To ta z chwil dla których się podróżuje, których wyczekuje się z napięciem, podróżniczym głodem. Zresztą zaspokoiliśmy go na dwój sposób, rozbijając namiot raptem kilkanaście metrów od krawędzi kanionu. Uprzedzając kolejny wpis, pozwolę sobie napisać, że poranek kolejnego dnia był tym najpiękniejszym z wielu przeżytych na osmańskich bezdrożach.