Są takie dni kiedy nie ma do śmiechu. Również w trakcie podróży. Wszyscy oglądają kolorowe zdjęcia z cudownych miejsc, rozkoszują się widzianymi obrazami, wszystkie te ochy i achy. Często nie uświadamiają sobie, że w podróży, jak w życiu, nieraz też trzeba przegryźć tę swoją łyżkę dziegciu. Nieraz trafiają się momenty cięższe, bardziej uciążliwe, czasem dramatyczne. One także są elementem podróży. Wystawiając podróżnika na próbę hartują go, budują jego podróżniczą osobowość, wreszcie stanowią bogate źródło wspomnień i bagaż doświadczeń podróżniczych. Czasem trzeba stawić czoła tym przeciwnościom, czasem z nimi po walczyć, a czasem po prostu uświadomić sobie, że w końcu po burzy kiedyś musi wyjrzeć i słońce.
Przygody takiej właśnie natury, te mniej sympatyczne, spotkały mnie dzisiejszego dnia. Ale po kolei...
Początek dnia nie zapowiadał nadchodzących chmur. Opuszczając nasz hotel, stosunkowo później niż zakładaliśmy, w końcu pierwszy raz w Omanie doświadczyliśmy trochę luksusu, spotkaliśmy sympatyczną Belgijkę, Christinne. Lat 62, o przeszłości hippisowskiej, która już 40 lat temu podróżowała po Indiach, Pakistanie, Afganistanie etc. Do dzisiaj jest zapaloną podróżniczką o backpackerskiej wizji podróżowania. Ot, pakuje plecak i jedzie. Uwielbiam takich ludzi, dla których niewygody nie straszne, którzy nie zalegają po luksusowych resortach, którzy targami są żądzą przygody, głodni nowych doznań podróżniczych. Inspirują mnie zwłaszcza ludzie w takim wieku. Miast zalegać na kanapie przed telewizorem, utyskiwać na ciężki los emeryta, odrywać kupony od dawno minionej młodości, chcą jeszcze czegoś od życia, szukają odpowiedzi, nie godzą się na bierność. Tacy ludzie inspirują, godzinami potrafią gawędzić z pasją. Daj Boże, by i mnie kiedyś było danym przeżywać tak urokliwą i bogatą w doznania starość. By i mnie będąc starym ciałem przenikały młodzieńcze wizje i żądze szalonych doznań. Christinne uprawiała w Omanie backpacking. Brała plecak i lokalnymi środkami transportu przemieszczała się z miejsca na miejsce. Niestety, co zresztą sama przyznała, Oman w wersji backpackerskiej ją najzwyczajniej przerósł. Kraj ten jeszcze nie jest przygotowany do przyjmowania tej grupy turystów. Hotele są niesłychanie drogie, transport publiczny prawie nie istnieje. Jedynym sposobem na nieresortowe zwiedzanie Omanu jest wersja przez nas obrana, tj. wynajem samochodu połączony z biwakowaniem. Wersja, co muszę nadmienić, niebywale przyjemna.
Christinne na tyle nas zainteresowała, że ciężko nam było tak zwyczajnie się z nią rozstać. Zabraliśmy ją ze sobą do niedaleko położonej miejscowości Birkat al Mouz. Miejsca pewnie bym nie umieścił na liście miejsc wartych odwiedzenia w Omanie, gdyby nie przypadkowo natrafione zdjęcie. Ukazywało ono cudownie ulokowane na jednym z wzniesień opuszczone stare miasteczko. Jak się okazało, zdjęcie nie zakłamywało rzeczywistości. Przechadzaliśmy się zagruzowanymi uliczkami miasteczka ducha, widma dawnej jego świetności. W dole jakby nic toczyło się normalne życie. Tutaj jednym śladem życia były zielone gaje palm daktylowych. Trochę przypominały mi się widoki z wcześniej wizytowanego Misfatu al Abriyeen. Moim subiektywnym zdaniem te tutejsze były jeszcze bardziej przekonywujące dla zmysłów. Pożegnanie z Christinne było smutne, każdy z nas zmierzał w odwrotnym kierunku. My w destynacje, z których dopiero, co ona wróciła, ona z kolei do miejsc zdeptanych dosłownie przed chwilą naszym turystycznym butem.
Naszą docelową destynacją dnia dzisiejszego miały być obrzeża słynnej omańskiej pustyni Wahiba Sands. Kolejny raz pozwoliłem sobie kierować omańskimi drogami. Właściwie należałoby rzec bezdrożami, bo większość z ponad 200 km, które pokonałem, nie było pokrytych nawierzchnią asfaltową. Celem naszej jazdy miała być miejscowość Al Hawiyah, ostatni bastion ludzkości broniący się przed piaskową otuliną pustyni Wahiba Sands. Tu zaczęły się nasze nieszczęścia. Niestety w związku z tym, że kierowałem, nie mogłem nadzorować mapy. W efekcie skręciliśmy w zły skręt, który wkrótce zaprowadził nas na pustynię. Jak się domyślacie, naszym nie przystosowanym do takich warunków pojazdem, zasypaliśmy się dokumentnie. Koła wyrzucały tony piasku, pojazd nie ruszył nawet metra. Nasze ręczne odkopywanie kół nie przynosiło efektu. Z pomocą przyszedł nam miejscowy beduin. Próbując wyciągnąć nasz samochód, stosując na tyle krótką linę holowniczą, pociągnął. Zachrupotało ... Wylądowaliśmy tyłkiem naszego nowiutkiego Nissana w tyłku jego terenówki. Nasz Nissan już nie był taki zupełnie nowy. O ile samochód naszego pustynnego wybawiciela nie nosił śladów kontaktu z naszym pojazdem, o tyle nasz przeciwnie. Na tylnim kufrze ewidentnie rzucało się w oczy wgniecenie. Mimo, że mieliśmy wykupiony pełny pakiet ubezpieczenia udzieliła nam się nerwowość. Chyba wyszło też moje dyletanctwo w prowadzeniu samochodów. Wydaje mi się, że gdybym sprawniej operował hamulcem można było uniknąć całego zdarzenia. No cóż, przeszedłem swój chrzest drogowy, pierwsze koty za płoty...
Nerwowość towarzyszyła nam już do końca dnia. Kiedy rozbiliśmy namiot, zaczepiło nas dwóch miejscowych, zadając kilka pytań. O ile mnie ich zachowanie wydawało się normalnym, o tyle Song zaczęła być podejrzliwa i jeszcze w bardziej nerwowa. W końcu poprosiła mnie o przeniesienie się z naszym namiotem w inne miejsce. Tak też zrobiliśmy.