Popatrzyłem na licznik samochodu. Wyszło 2100 km. Tyle właśnie zrobiliśmy, zataczając pętlę wokół północno - wschodniego Omanu. Chciałoby się więcej, chciałoby się uderzyć na południe, ku granicy jemeńskiej, ku zielonemu Omanowi okolic Salallah. Niestety 10 dniowa wiza wymusza na nas opuszczenie kraju. Podobało nam się i to bardzo. Zażyłem tutaj trochę innej formy podróżowania, weszła mi w krew. Te poszukiwania miejsca do rozbicia namiotu, codzienne grilowania, koszulki przesiąknięte zapachem ogniska, pobudki z widokiem wprost z namiotu.
Zachwycił mnie i sam Oman. Niezwykle miło usposobionymi ludźmi, stonowanymi, moralnie niezepsutymi, mimo znacznej zasobności portfela, skorymi do pomocy, uśmiechniętymi. Piszę to raz wtóry, podróżując po krajach muzułmańskich, przełamuję stereotypy. Spotykam wspaniałych ludzi, hołdujących tradycji wielu pokoleń, pokojowo nastawionych, wolnych od używek, tolerancyjnych. Spotykam ludzi jakże odmiennych od tych lansowanych w mediach. Spotykam islam uśmiechnięty, nie krwiożerczy i zaborczy.
Oman zachwycił mnie również swą cudowną naturą, zielonością wręcz bijącą po oczach w miejscach wydawałoby się mających być jej pozbawionymi. Zauroczył mnie majestatycznymi kanionami, rozmiarami przekraczającymi wszelkie wyobrażenia. Byłem zafascynowany możliwością bycia świadkiem narodzin małych żółwików. Zakochałem się w Muscacie, nowoczesnym mieście o wizjach urbanistycznych przesiąkniętych motywami muzułmańskimi, skąpanych w wielowiekowej tradycji, o wysublimowanym smaku.
Ujęła mnie nieturystyczna, wolna od przywar masowej turystyki, szata Omanu. Brak ludzi uśmiechających się dla zasady, z przymusu, dla spodziewanego zysku. Brak nagniaczy, prostytucji, beach boysów, tuktukowych mafii.
Oman mnie zachwycił i to bardziej niż zwykłem przypuszczać przed przyjazdem tutaj. Tyle dobrego o tym kraju słyszałem, same pozytywy. Rzeczywistość przerosła oczekiwania.
Czas goni, zmierzam ku kolejnej azjatyckiej destynacji. Miejscu, które przed pięcioma laty dało początek mojej azjatyckiej fascynacji, które sprawiło, że rokrocznie wyczekuję kolejnej europejskiej zimy, by znów uciec ku azjatyckiej rzeczywistości. Jadę na Sri Lankę, do jednego z moich ulubionych azjatyckich krajów. Kraju buddyjskich stup, mnichów zawodzących mantryczne formułki, kraju uśmiechniętych ludzi, zieloności bijącej zewsząd po oczach, kraju pięknych, dziewiczych plaż. Pamiętam Sri Lankę podnoszącą się z wojennych zgliszcz, próbującą zatrzeć ślady strasznego tsunami z 2004 roku. Pamiętam Sri Lankę mało jeszcze turystyczną, dopiero próbującą obudzić swój turystyczny potencjał.
Dziś sam jestem ciekaw, co zobaczę, jak będę ten kraj odbierał, czy w dalszym ciągu wyłącznie w tonacji pełnej patosu, jak to miało miejsce podczas ostatniej wizytacji tutaj ( LINK -http://milanello80.geoblog.pl/podroz/12858/sri-lanka-2009). Postaram się przekonać, czy do raju ze Sri Lanki jest w dalszym ciągu tylko 40 mil.
Siedzę sobie na lotnisku w Dubaju. Znów było nam danym odwiedzić Ehaba. Znów było nam danym doświadczyć, jak wspaniałym i serdecznym jest on człowiekiem. Wypiłem najdroższe w swoim życiu piwo (40 zł), pogawędziliśmy, pośmialiśmy się. Teraz szykujemy się do lotu na Sri Lankę. Linia Emirates sprawiła, że już początek podroży zapowiada się przyjemnie. Przeniesiono nas do klasy biznes. Mnie taki zaszczyt spotkał pierwszy raz w życiu, a już przecież niecałą setkę tych lotów odbyłem.
Do usłyszenia ze Sri Lanki...