Sri Lanka przywitała mnie w ten sam sposób, jak witała mnie poprzednim razem, przed pięcioma laty. Zaduchem, niesamowitą wilgotnością, prawie nie było czym oddychać. Lotnisko przeszło lekki lifting, choć do standartów zachodnich ciągle mu daleko. Nowością jest fakt, że utworzono bezpośrednie połączenie autobusowe między lotniskiem a Kolombo.
Pamiętałem stolicę Sri Lanki z poprzedniej wizyty, byłem ciekaw, jak zmieniła się przez tych pięć ostatnich lat. Wówczas dopiero stawała na nogi po wieloletniej wojennej zawierusze, ulice pełne były wojska, za to zupełnie wolne od turystów, nie wszystkie miejsca były dostępne do zwiedzania. Generalnie panował wszechobecny nieład i bałagan. Na swój sposób ujmujący, szczególnie dla człowieka zachodu, przyzwyczajonego do innych standartów, innych realiów, innej higieny. Pięć lat to szmat czasu, zwłaszcza dla krajów dzwigających się z niebytu. Ciekaw byłem ujrzenia tej nowej twarzy Kolombo. Dałem sobie na to dwa pełne dni.
Przechadzałem się śladami, które pozostawiłem w przeszłości, poczyniłem też kilka nowych. Odwiedziłem historyczną dzielnicę tzw. Fort, tym razem już zupełnie przystępny turystyce, wolny od przetrzepywania bagażu przez wojsko, pojazdów bojowych. Przechadzałem się bulwarem Green Face, patrząc na Kolombo od strony morza, poszedłem do parku Vihamaharadevi, odwiedzić kolonialne budynki Town Hall i National Museum. Obszedłem dzielnicę Cinnamon Gardens i słynną Slave Island. Wpadłem z wizytą do kilku buddyjskich światyń. Wreszcie pokrążyłem zaułkami najciekawszej kulturowo, choć cholernie ubogiej dzielnicy Pettah. Wszędzie moim towarzyszem były parnota, duchota, brud, smród i malaria. Na swój sposób urokliwe, na swój sposób męczące.
Jakie wrażenia zapytacie ? Czy widać znak czasu na wizerunku Kolombo ?
Niestety. Kolombo chyba przespało okres swej tranformacji. To, co w innych krajach wydaje się być normalnością tutaj urasta do rangi pobożnych życzeń. Nie wykorzystano czasu, który powinien być impulsem szeroko zakrojonej transformacji miasta, urbanizacyjnej, kulturowej, materialnej. Nie dano mieszkańcom Kolombo nawet szansy życia w ich lepszym Kolombo, nie dano im szansy wyjścia z przeciętności, biedoty, skrajnego ubóstwa.
Owszem wzniesiono kilka wyższych budynków, wieżowcami trudno je nazwać, ale bez jakiejkolwiek koncepcji i wizji. Owe dziwadła w krajach cywilizowanych byłyby pierwszymi do rozbiórki. Na ulicach w dalszym ciągu króluje chaos i wolna amerykanka. Dzielnice reprezentacyjne tchną nijakością. Tym, co jednak najbardziej rzuca się w oczy, jest potworna bieda, ludzie śpiący na ulicy, wychudzeni, z obłędem w oczach. Kolombo wręcz zalane jest pauperyzacyjnymi obrazkami. Zawsze stawałem na gruncie tezy, że jeżeli chce się zobaczyć prawdziwą biedę, nie trzeba wyjeżdżać za granicę. Ta tutaj jednak poraża. Pewnie jej skala nie oddziaływałaby tak na wrażliwość, w końcu trochę się jej już naoglądałem w świecie, gdyby nie ewidentny smutek na twarzy Song. Nie jedna łza spłynęła jej policzkiem. Jej pierwszy raz w życiu przyszło doświadczyć takich widoków, w dodatku od razu w wersji ultraciężkiej. Bynajmniej nie należą one do przyjemnych. Poraża skala bezradności człowieka. Przytłacza poczucie braku sprawiedliwości społecznej w świecie. Myśli drążą dziurę w głowie, czasem coraz pokaźniejszych rozmiarów. A co, gdyby mi przyszło narodzić się w takim miejscu, na ulicach Kolombo ?
Czasem człowiek zastanawia się, czy dalej podróżować, czy to ma jeszcze jakikolwiek sens ? Takie widoki kłują, sprawiają, że czasem po prostu tak najzwyczajniej się odechciewa...